Rozeznanie
Zapowiedzi tego, iż James Joyce mógłby napisać Finnegans Wake było parę. Umberto Eco uważa, iż autor przygotowywał się do tego dzieła przez całą swoją drogę twórczą, konsekwentnie odrzucając to, co nie wystarczyło mu do stworzenia księgi ksiąg. Maksymalistyczne zapędy pisze najpierw ręką młodego Stefana Dedalusa:
Hrabstwo Kildare. Irlandia. Europa. Świat. Wszechświat.
Za kilkanaście lat w książce, dzięki której Dublin do dziś może zarabiać na sprzedawaniu kubków z podobizną Joyce’a, ten sam bohater będzie toczył erudycyjną dysputę o Szekspirze. W niej to autor wyłoży dość intrygującą koncepcję filozoficzną, która na pewno ciekawiła go przez długi czas:
Dramatopisarz, który napisał folio tego świata i napisał je marnie (…) jest bez wątpienia wszystkim we wszystkim, we wszystkich nas (…).
Trzeba by więc spisać ten dramat na nowo, starając się oddać wielość doświadczeń, które spotykają człowieka na co dzień i przez całe życie. Realizacją tego zamysłu w skali mikro byłby oczywiście Ulisses. Ale to w odniesieniu do Finnegans Wake najmocniej akcentuje się maksymalizm koncepcji Joyce’a. Wtedy używa się takich sformułowań: to ostatnia próba napisania księgi ksiąg, dzieła dzieł mającego zawierać w sobie wszechświat. Ale cóż to za uniwersalne dzieło, które jest tak zamknięte na innych? Co to za wiedza powszechna, do której dostęp mają tylko nieliczni, a i oni nie są co do swoich interpretacji pewni? Wreszcie – co to za świat, który jest rozbijany przez możliwość różnorodnego odczytania, obracający się tylko w języku, w nim zamknięty? Czy to świat – czy tylko literatura?
Początek I
W liście z 11 marca 1923 do Harriet Shaw Weaver (redaktorki naczelnej pisma „The Egoist” i szefowej wydawnictwa The Egoist Press, osoby bardzo ważnej dla kariery Irlandczyka) James Joyce pisze tak:
Wczoraj napisałem dwie strony – był to pierwszy tekst spod mojego pióra od czasu końcowego Tak w „Ulissesie” (…).
Od tych dwóch stron zaczęła się prawie siedemnastoletnia historia powstawania Finnegans Wake – zdecydowanie najtrudniejszego dzieła Joyce’a. Pisarz zaczyna tworzyć je w momencie, gdy w Stanach Zjednoczonych nie zagasły jeszcze popioły po spalonych egzemplarzach Ulissesa. Autor dopiero stawia pierwsze kroki na drodze do zdobycia pozycji w świecie artystycznym, czego nie ułatwia jego niechęć do socjety i modnych wówczas zjawisk. Bez finansowej pomocy Ezry Pounda, Harriet Shaw Weaver i innych przyjaciół, którzy promowali twórczość irlandzkiego pisarza (i pożyczali mu pieniądze na wyżywienie rodziny) prawdopodobnie nie skończyłby on Finnegans Wake. Kłopoty z pieniędzmi trudno jednak zrzucić tylko na okrucieństwo świata, który nie pozwalał zarobić geniuszowi. Sam pisarz kilkakrotnie w swoim życiu porzucał dobrze płatne posady, aby nagle zmienić miejsce zamieszkania i szukać „nowych możliwości”, co najczęściej kończyło się źle dla niego i jego rodziny. Tak było też w 1920 r., kiedy przyjechał do Paryża z kwotą wystarczającą na zaledwie kilka dni życia w skrajnej nędzy. Oprócz problemów finansowych na Joyce’a spadają też inne nieszczęścia – zaczynają się poważne problemy ze wzrokiem (pisarz cierpiał na długo niezdiagnozowaną kataraktę). Drogie, bolesne kuracje i okresy prawie całkowitej ślepoty zdecydowanie nie pomagały mu w tworzeniu swojego opus magnum. Ukochana córka pisarza, Lucia, w dzieciństwie sprawiająca wrażenie „ekscentrycznej”, ostatecznie okazuje się cierpieć na schizofrenię – od końca lat 30-tych przebywa w zakładzie psychiatrycznym. Do tego pojawia się rodzinny problem Joyce’ów, alkohol. Ostatecznie to on zniszczy żołądek pisarza i doprowadzi do jego śmierci w 1941 r. Maciej Słomczyński tak opisywał nałóg autora Ulissesa:
Zaczął pić w Irlandii jako bardzo młody człowiek: później w Trieście miewał okresy, kiedy dzień w dzień przynoszono go nieprzytomnego do domu. W Szwajcarii nałóg ucichł jak gdyby, żeby wybuchnąć znowu w Paryżu. Pił bardzo wiele i stale.
Zatem dzieło, które do dziś dręczy swoją hermetycznością rzesze teoretyków literatury, filologów i zwykłych czytelników, zostało napisane w nędznym hotelu przez prawie ślepego alkoholika, który prawdopodobnie był świadom tego, że podporządkował życie swojej rodziny rzekomemu „talentowi”. Pisząc opowieść o Annie Livii Plurabelle i Earwickerze jeszcze nie wie, że już Ulissesem zapewnił sobie stałe miejsce w historii literatury. Wybiera odważną, szaleńczą strategię – napisać coś, co w końcu zamknie usta wszystkim krytykom. Coś, czego dotąd literatura nie widziała.
Początek II
A teraz zacznijmy inaczej. Od początku.
Dzieło zaczęło się wraz z greckim logosem, stwarzającym świat słowem, które przejęte zostało potem przez tradycję chrześcijańską. Z Chaosu wyłania się tworzące i porządkujące rzeczywistość Słowo – Stwórca. Język to najbliższe Bogu spośród jego wielu odbić – tak jak on nieuchwytny, ale i wszechobecny; skończony, ale wymykający się rozumowi. Niebezpieczna myśl Platona, że, obecny w świecie, język fałszuje myśli, zostaje przykryta przez warstwy egzegezy chrześcijańskiej. Oczywiście, język to tylko i aż odbicie Boga, więc w swojej istocie nie może być doskonały, a jedynie doskonałość naśladować. Bóg dał jednak ludziom różne języki po to, aby się nimi skutecznie komunikowali – ich radykalna krytyka jest bluźnieniem przeciw Stwórcy. Osiemnastowieczna myśl skutecznie odsuwa ten zakaz.
Dzieło rosło więc przez tysiące lat, nawarstwiało się – aż zaczęło zjadać samo siebie.
Atak na język znacząco sprzęgał się z atakiem na jego Stwórcę; niech Nietzsche będzie tutaj koronnym przykładem. Stwierdzając śmierć Boga, filozof zwrócił uwagę na wyczerpanie się dwóch pojęć, które konstytuowały kulturę europejską do końca XIX wieku – Boga i słowa właśnie. Zniesiona zostaje naddana wartość świata, Nietzsche jednym gestem obalił metafizyczną podstawę egzystencji i poznania. Język, świat i człowiek przestały mieć cel, sens istnienia – droga dla postmodernistów została przetarta. Teraz język może pokazać swoją bełkotliwość, zdolność do fałszowania odbioru świata zamiast jego usprawniania.
Ale do tej pesymistycznej refleksji humanistyka dojdzie dopiero za trzydzieści parę lat, po drodze odczytując dokładniej Nietzschego. Na razie powstaje swoista antycypacja historii upadku języka: James Joyce kończy w 1939 r. pisać Finnegans Wake. Przed ostatecznym wydaniem utworu wiele jego fragmentów było już znanych; w odbiorze dominowało rozgoryczenie wywołane kontaktem z tekstem, który jest momentami rozpoznawalny jako angielski wyłącznie przez zaimki i spójniki (a i to nie zawsze). Z wypowiedzi autora na temat dzieła możemy zbudować niepewną ramę interpretacyjną. W odróżnieniu od opisu dnia z Ulissesa, nowe dzieło ma odpowiadać nocy – zbiorowej nieświadomości człowieka (pojawia się zatem kontekst teorii Carla Gustava Junga). Wiemy, że Irlandczyk przy jego pisaniu inspirował się Księgą z Kells, średniowiecznym manuskryptem, w którym treść czterech Ewangelii trzeba odczytać z całego zalewu obrazów i symboli kryjących tekst. Joyce rzekomo marzył o idealnym, chorującym na bezsenność czytelniku, który odkryje cały sens Finnegans Wake (na marginesie: zdanie to często pojawia się jako cytat z samego autora, w rzeczywistości jest to wypowiedź Michela Butora). To wszystko jednak anegdoty, które mają dodawać otuchy czytelnikowi, który już po pierwszej stronie chce odrzucić książkę w kąt.
Na sześciuset dwudziestu ośmiu stronach tekstu Joyce’a kultura europejska wreszcie mogła zobaczyć swojego największego wroga – tworzące ją słowo, w którym każda głoska wybrzmiewa nowym znaczeniem tak, iż niemożliwe jest ustalenie jakiejkolwiek hierarchii sensów. Słowo – czyste stworzenie – stało się wielopiętrową, mnożącą kolejne nieodczytania budowlą, która nie zmierza do jakiegokolwiek celu prócz nawarstwiania się kulturowych konotacji. Po raz pierwszy zostało obnażone w swojej krępującej wieloznaczności. Ale może być inaczej, może utwór to próba przedstawienia języka w stanie pierwotnej magmy, w którym jest zawarte przedstawienie tego, co będzie/było/jest? A więc jakaś celowość. Wyraz inspiracji ideą Giambattisty Vico, jakoby każdy element rzeczywistości zapowiadał swoją przemianę, mówił o swojej przeszłości, ale również o strukturze całego świata? Jednak afirmacja mnogości piękna zawartego w języku? Nie wiadomo. Finnegans Wake jest ciałem obcym, z którym od kilkunastu lat mierzy się filozofia i nauka o literaturze. Wrogiem, który, jak sądziło wielu badaczy, miał skrywać w sobie ukrytą prawdę.
Środek
O nadrzędnym, organizującym cały utwór zamyśle Joyce wspominał wielokrotnie. Sam fakt, iż lubił mówić o utworze, tłumaczyć go znajomym wskazuje na to, że miał nań określony pomysł. Na ile przejrzysty dla innych? Kilka przykładów:
Wszyscy, którym próbuję tłumaczyć sens tego, nad czym pracuję teraz, milkną, zamierając w osłupieniu. Na przykład Shaun, wygłosiwszy do swej siostry Izzy długie i dość kazirodcze kazanie wielkopostne, odchodzi od niej „wypiwszy pół kielhiska irlandzkiej łyżki i mając spuszczone powieki wieków amen”. Są to słowa, które zobaczy czytelnik, ale ich nie usłyszy [podkr. – Ł.Ż]. (do H. S. Weaver, 27.05.1924)
Zatem podczas lektury trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na graficzny aspekt utworu. Jak pogodzić to z wypowiedzią, w której Joyce podkreślił walor muzyczny, oralny tekstu? Weźmy teraz taki list:
(…) jestem w gruncie rzeczy jednym z największych – jeśli nie większym – maszynistą na świecie, a niezależnie od tego kompozytorem, filozofem i znawcą całej masy innych zawodów. Wszystkie znane mi parowozy są źle skonstruowane. Prostota. Buduję lokomotywę, która będzie miała tylko jedno koło. Oczywiście bez szprych. Koło jest idealnie kwadratowe. (…) Zaznaczam, że podchodzę do tego w sposób ogromnie poważny, proszę więc nie uważać tego za niemądrą opowieść o myszy i winogronach. Nie – mówię światu – to jest koło. I jest ono zupełnie kwadratowe. (do H. S. Weaver, 16.04. 1927)
Wiemy, iż Joyce chciał jako tytuł tego, co ostatecznie nazwał Finnegans Wake, dać znak kwadratu. To kwadrat, który jest jednocześnie kołem – utwór nigdy się nie kończy, ostatnie zdanie utworu (A way a lone a last a loved a long the) znajduje swoje dokończenie w jego początku (riverrun, past Eve and Adam’s). Najsłynniejszym poetą, który opiewał „kwadraturę koła” – symbol Chrystusa, będącego jednocześnie nieskończonością (koło) i skończonością (kwadrat) – był oczywiście Dante:
Jak geometra wykreśla rysunek/Na kwadraturę koła, i zestawia/z nieupewnionych danych swój rachunek,/Tak mnie zjawienie nowe zastanawia:/ Podpatrzeć chciałem, jako się sprzymierza/ Figura z Kręgiem i jak się weń wjawia. [podkr. – Ł.Ż.]. (Dante Alighieri, Boska komedia, Raj, pieśń 33)
Nawiązań do Boskiej komedii jest u Joyce bardzo dużo, a samo przywołanie „boskiego Florentczyka” wywołuje kolejne skojarzanie – Finnegans Wake jako utwór matematyczny, skomponowany według klucza (o którym mowa jest wszak na końcu książki!), do którego należy dotrzeć poprzez wnikliwą analizę. Nie bez powodu terminujący u Irlandczyka Samuel Beckett napisał potem coś takiego, jak Bez, które przyprawiło Antoniego Liberę o obsesję przeliczania wszystkiego w tekście. A może lokomotywa z jednym kołem to po prostu podporządkowanie tekstu jednej idei? Może być również kolejnym nawiązaniem do Vico, głoszącego teorię wielkiego powrotu. Wpadamy w pułapkę interpretacji, z której nie da się uciec, jeśli przyjmiemy, iż 628 stron skrajnie trudnej prozy kryje „coś”. Maciej Słomczyński, autor pierwszego pełnego tłumaczenia Ulissesa na nasz język i osoba, która mogła oszaleć przy próbie tłumaczenia Finnegans Wake, pisał o poszukiwaniu sensu tego tekstu:
Gdzieś pod powierzchnią pozornie bezsensownego tekstu leżał, być może, klucz tajemniczy, wyjaśnienie konstrukcji, a może nawet szyfru? Bo gdzieś na dnie serca miałem cichą nadzieję, która nie dała mi porzucić poszukiwań. Wierzyłem, że „Finnegans Wake” da się odczytać (…) [podkr. – Ł.Ż.]. (Maciej Słomczyński, Klucze otchłani)
Powtarzając tym samym pogląd Josepha Campbella, podporządkował on utwór nawiązaniom do egipskiej Księgi umarłych. Ale nie był to na pewno sposób na rozwiązanie wszystkich zagadek, co tłumacz podkreśla w zakończeniu eseju. Kolejne odniesienia intertekstualne spiętrzają się od początku przygody z utworem i utrudniają linearną lekturę do tego stopnia, że po pewnym czasie orientujemy się, iż nie czytamy już tekstu Joyce’a. Zamiast tego, szukamy wytłumaczenia dla jakiegoś kalamburu w innym utworze – Finnegans Wake odciąga nas więc od czytania samego siebie. Strapiony czytelnik, który otwiera książkę, oczekując olśnienia, szybko orientuje się, że spotka go wieczna tułaczka między kolejnymi wyborami interpretacyjnymi. Utwór jest wizualizacją koszmaru nieskończonej egzegezy, lub też summą dorobku kultury człowieka europejskiego. Zburzeniem komunikatywności literatury, albo próbą wzniesienia nowej wieży Babel. Jak kto woli.
A nad tym wszystkim unosi się autor – James Joyce. Piekielnie inteligentny pisarz, który nie zawahałby się przed zrobieniem okrutnego żartu z całej humanistyki, poświęcając siedemnaście lat swojego życia na dzieło, które miało po prostu sprawić wieczną trudność wszystkim czytelnikom na świecie poszukującym w tekście „czegoś” ukrytego przez samego Joyce’a. Zapewne tworzył Finnegans Wake według określonego zamysłu… a może tylko tak nam się wydaje? Czyżbyśmy ulegli złudzeniu dopowiadania do książki innego tekstu, którym wypełniamy puste miejsca? Może ktoś nas po drodze okłamał, tworząc możliwość „sensu” tego utworu, który miał wyczerpywać się w akcie ciągłego odszyfrowywania tysięcy językowych pułapek? Oczekiwana paruzja, oświecenie, to tylko szatański śmiech autora tworzącego coś, co miało zapewnić mu nieśmiertelność w postaci uczonych rozpraw i bibliotek wypełnionych książkami o jego twórczości. We wspomnianej na początku tekstu strategii „zamknięcia ust krytykom” kryje się więc pułapka – autor napisał coś o tak skomplikowanej budowie, aby zmusić tym samym malkontentów do zajęcia się utworem. Pokusa krytyków – udowodnić swoją erudycję i zręczność interpretacyjną, odczytując skomplikowaną zagadkę – ostatecznie zwyciężyła nad głosami określającymi ostatni utwór Irlandczyka jako „bełkot szaleńca” (nota bene – tak, w skrócie, uważał Jung). Joyce, wychowanek jezuickiej szkoły i czytelnik św. Tomasza z Akwinu, stworzył własną Biblię – tekst skazujący czytelników na nieskończoną interpretację, na krążenie pomiędzy sprzecznymi odczytaniami. Ta Biblia jest też, oczywiście, jedną wielką pomyłką, grafomanią zmanierowanego literata.
Koniec
Przede mną leży pierwsze pełne polskie tłumaczenie książki, zatytułowane Finneganów tren. Tym samym wyzwanie rzucone społeczności translatorskiej przez Roberta Stillera („mówienie o książce jako o nieprzekładalnej świadczy o brakach w wykształceniu tłumaczy”) zostało skreślone z listy książek niemożliwych do przetłumaczenia. Tłumaczenie to jest jednak zbędne, niepotrzebne – jak mówi o nim sam tłumacz, Krzysztof Bartnicki. Bo dzieło Joyce’a, nawet świetnie przetłumaczone na język polski, jest wciąż tak samo koszmarne w lekturze. Bartnicki nie wierzy, iż ktokolwiek przeczyta owoc jego ponad dziesięcioletniej pracy. Spolszczeniem zajmie się na pewno garstka teoretyków literatury, translatologów i lingwistów, którzy i tak wezmą z książki to, co będzie im potrzebne, ale prawdopodobnie nigdy nie przeczytają jej do końca. Wreszcie, stanie się on impulsem dla kolejnych publikacji autorstwa niestrudzonych joyce’ologów – maszyna pod tytułem Finneganów tren zacznie produkować kolejne teksty odsuwające od czytania jej samej. Czyżby więc ta książka była zamknięta dla osób, które po prostu chcą zmierzyć się z ciekawą książką? Tu kryje się jeszcze jeden haczyk, jeszcze jeden żart Irlandczyka. Pisząc książkę językiem złożonym z kilkuset języków i jawnych aluzji do całej kultury, Joyce stworzył wolne pole dla zabawy, którą podjąć może każdy. Nie ma w niej właściwie zasad (skoro może być ich tysiąc), nie ma w niej też miejsca dla uprzywilejowanych erudytów, skoro mogą oni skupić się tylko na kilku aspektach dzieła, omijając za to setki innych. Każde wejście w utwór jest poprawne, każda podjęta przez czytelnika aktywność uzasadniona. Namnożenie różnorodnych, sprzecznych ze sobą znaczeń wytworzyło efekt białego szumu, z którego coś ułożyć może tylko i aż każdy czytelnik. Spędzanie godzin na zgadywaniu sensów ukrytych w pojedynczych słowach, pośpieszne przechodzenie przez wybrane rozdziały – to wszystko różne doświadczenia Finneganów trenu. Nie trzeba przejmować się numeracją stron, skoro każdy punkt tego koła jest tak samo uprzywilejowany, tak samo otwarty/zamknięty na czytelnika. Czy to jeszcze książka, czy już dzieło na tyle otwarte, że zostawia odbiorcy nawet zadanie wyznaczenia jego zasad funkcjonowania, granic? Strzępy fabuły, na których oparty jest utwór, wskazywałyby jednak na istnienie zarysu, w którym może poruszać się odbiorca. Pozostawiam jednak to pytanie, a jakże, otwartym.
Nic dziwnego, że Jacques Derrida wskazywał właśnie Joyce’a jako autora, który najmocniej wpłynął na powstanie jego „teorii” śladu, różnicy, różni. Finnegans wake to tekst, którym francuski filozof mógłby wypełnić przypisy do swoich pełnych paradoksów i niewyobrażalnych pytań esejów. Wszystko jest tam nie sobą, ale śladem innego znaczenia, które za chwilę wymyka się w kolejnym odesłaniu do innego znaczącego/znaczonego. Tak jak w dziele Irlandczyka, tak u J.D. czytelnik czuje się wystawiany na próbę, prowokowany za każdym razem, gdy zaczyna czytać to, co przedkłada mu autor. Krzysztof Bartnicki w ostatnich wywiadach mówi o tym wprost – zawiodłem się na Joysie, nienawidzę jego wyrachowania, ciągłej gry. Tekst drażni, łamiąc nie tyle utarte schematy czytelnicze, ile, zdawałoby się, naturalne możliwości rozumowe człowieka. Każe nam zadawać pytania, na które odpowiedzi można tylko odsuwać, mnożąc kolejne ich warianty. Ostatecznie, zostawia nas z niczym. Możemy konstruować metafory, które nie mówią nic: Finneganów tren to książka-oszust, rozsypująca się na kawałki w trakcie jej poznawania. Traktat o paradoksalności języka. Cyniczny żart podstępnego autora.
Unikat.
Łukasz Żurek
Dzięki za tekst! Wreszcie w sieci trochę więcej niż skwitunki, że „genialne tu, brawurowe tam, amen”.
kaa
ps1: „o idealnym, chorującym na bezsenność czytelniku”, (that ideal reader suffering from an ideal insomnia) [FW 120.13-14]
ps2: Poprawić „Krzysztof Bazarnik” w końcówce.
dziekuje Panu za ten artykul. przylaczam sie do slow uznania Krzysztofa Bartnickiego.
nareszcie nie trzeba niczego korygowac i prostowac (za wyjatkiem „Michala Slomczynskiego”; Slomczynski mial na imie Maciej, tak go tez Pan nazywa wspominajac o nim po raz drugi w tekscie. oraz literowki pod koniec artykulu. zapewne myslal Pan o Katarzynie Bazarnik i tym sposobem ozenil Pan imie z nazwiskiem) ;-)
przeczytalam z zainteresowaniem. widac, ze mial Pan jakis koncept na ten tekst! w przeciwienstwie do powtarzania wciaz tylko tego samego, bez wnikliwej znajomosci rzeczy. mam wrazenie, ze po premierze spolszczenia „finnegans wake” snobistyczne staje sie powiedzenie czekokolwiek na temat tej ksiazki, nie majac do konca pojecia, o czym sie mowi.
oczywiscie w Pana przypadku jest inaczej. i ten jezyk, ktory czyta sie z przyjemnoscia. dziekuje za to!
pozdrawiam serdecznie i chetnie nawiazalabym korespondencje z Panem. Nora
ps. czy moglby Pan podac zrodlo dot. Michela Butora i jego wypowiedzi o bezsennosci?
Bardzo się cieszę, że tekst się podoba, dziękuję też za wytknięcie głupich błędów, które na szczęście już zniknęły :)
ps1: „o idealnym, chorującym na bezsenność czytelniku”, (that ideal reader suffering from an ideal insomnia) [FW 120.13-14]
Najwidoczniej Butor zakamuflował cytat z FW i ktoś, kogo tekst czytałem, przywołał to jako jego (Butora) wypowiedź. Na którą ostatecznie natknąłem się ja – jak widać, stopień komplikacji odsyłań wychodzi także w pisaniu o „Finnegans wake”.
„mam wrazenie, ze po premierze spolszczenia „finnegans wake” snobistyczne staje sie powiedzenie czekokolwiek na temat tej ksiazki, nie majac do konca pojecia, o czym sie mowi.”
Pewnie było tak i w przypadku „Ulissesa”, który przecież pojawił się w Polsce w aurze „powieści pornograficznej”, co dodatkowo podbijało sprzedaż. Jednak nie widziałem na razie modnych ludzi z „modnym” egzemplarzem „Finneganów” – może za ciężkie/za drogie?
Pozdrawiam
lukasz.zurus.zurek@gmail.com
dziekuje za reakcje. na pewno sie odezwe.
tak, oczywiscie, widzialam ps1 juz w komentarzu Krzysztofa Bartnickiego, znam tez tekst „wake”. to, ze poprosilam o przypis do butora, zwiazane bylo bardziej z moja ciekawoscia i lenistwem, gdyz inaczej musialabym sie przez cala moja joyceologiczna biblioteke przekopac, by to znalezc. pierwsza mysl byla taka, ze skoro tekst opublikowany zostal dzis, to lektura zrodel musi byc jeszcze swieza. :-)
skad u Pana zainteresowanie joycem i „wake”? na polonistyce chyba nie poswieca sie zbyt wiele czasu na te lektury w programie?
„wake” raczej nie uda sie osiagnac statusu pornografii, pomijajac fakt, ze tej ostatniej jest dzisiaj wszedzie pelno. wiec, uproszczajac, po co lamac sobie jezyk (i glowe) nad „wake”, by znalezc tam cos pornograficznego, gdy wystarczy otworzyc internet i wklikac pare odpowiednich slowek w wyszukiwarke? mialam na mysli raczej polechtanie wlasnego ego: napisala(e)m/powiedziala(e)m cos w tym temacie, wiec mam swoje piec minut. skomentowalam artykul pewnego starszego Pana, ktory pisal o Sylwii Beach, z masa niescislosci i bledow. nie byl – w kontekscie kochanowskiego – „prawdziwie cnotliwy”, gdyz usunal komentarze i zablokowal ich dodawanie. strasznie to wszystko infantylne (ale i smieszne).
pozdrawiam
n
Łukasz „Żuruś” Żurek – :D!