Rzecz poniższa, wbrew temu co niektórym mogłoby się zdawać po tytule, będzie traktować raczej o wielkich i wzniosłych porywach ludzkiego ducha. Proszę zatem wybaczyć, że rozpocznę ją metaforą odwołującą się do najbardziej chyba przyziemnego aspektu życia. Mianowicie jedzenia.
Wyobraźmy sobie wielki, olbrzymi kocioł z zupą. Nie tak wielki jak, dajmy na to, powierzchnia Mazowsza, ale wystarczająco duży, żeby na jego szczyt trzeba się było wspinać po drabinie. Do drabiny jest ustawiona kolejka, też całkiem spora. O kotle wiadomo bowiem tyle, że przed wiekami postawiła go w tym miejscu jakaś bliżej nieokreślona władza, po czym wydała prawo, na mocy którego każdy może uczestniczyć w gotowaniu. Bez żartów: można wrzucić tam dowolne składniki w dowolnych proporcjach i zamieszać. Co dziwniejsze, z przeciwnej strony ustawiona jest druga kolejka, tym razem złożona z ludzi, którzy chcą spróbować efektów tego kulinarnego eksperymentu. Naturalnie logika podpowiada, że taka potrawa będzie niejadalna, ewentualnie po przełknięciu wywoła gwałtowną reakcję żołądkową (tzw. refluks). Tymczasem nic takiego się nie dzieje. Degustatorzy są jak jeden mąż wniebowzięci, chociaż każdy wyczuwa trochę co innego. Dziwnym trafem to, co mu zwykle najbardziej smakuje.
No dobrze, ale o co właściwie chodzi w tym całym kombinowaniu z zupą? Ano o to, że ta metafora jest o wiele łatwiejsza do zrozumienia niż stwierdzenie, iż literatura jest to układ otwarty o praktycznie nieograniczonej liczbie wejść, ale dosyć skończonej liczbie wyjść. Pisarze – owi kucharze-amatorzy z powyższego przykładu – znajdują się w dosyć osobliwej sytuacji. Pieniądze z gotowania podobno jakieś są, ale mało kto potrafi z nich wyżyć. Większość skupia się raczej na tym, żeby tamtym po drugiej stronie smakowały akurat ich własne składniki. Zwłaszcza, iż jacyś dziwni ludzie stojący z boku zapisują co, kto wrzucił i jakie miał w tym sukcesy.
Najbardziej interesujące nie jest być może to, co decyduje o sukcesie obecnym. To jest kategoria, która zmienia się z biegiem czasu. Sądzę zresztą, że to twórcy (przynajmniej ci najwybitniejsi) kształtują styl epoki, a nie odwrotnie. Dużo ciekawsze jest obserwowanie wyników zmagań z perspektywy czasu. Wtedy można dostrzec parę prawidłowości.
O, jakąż ciężką niefrasobliwością wykazują się czasem piszący przed rzutem do wspólnego kotła. Istnieje pewna ilość utworów, jakie trzeba (zwłaszcza w wypadku poezji) napisać nie po to, by objawić coś ważnego światu, ale by nauczyć się samej czynności pisania. Niektórzy ogłaszają je nawet drukiem. Prawdę mówiąc, niech im się szczęści, wczesny debiut, o ile nie jest zupełnie beznadziejny, może nawet być pomocny. Zastanawiające są wyniki doświadczonych graczy.
Odniosłeś zatem pewien sukces, ba, lepiej, zdołałeś sobie wyrobić nazwisko. Teraz czekają cię wspaniałe możliwości rozwoju… albo i nie.
To, co stworzyłeś ostatnio, było świetne. Wszyscy zachwycają się do dzisiaj. Zachwycają się tak bardzo, że zaczęli pomału prosić o dokładkę. Co zrobisz? Oczywiście, nie wypada dawać w następstwie do Dzieła, czegoś, co będzie tylko w porządku. To dobre dla tamtych, jeszcze aspirujących. Ale, wstyd się przyznać, wykorzystałeś właśnie swój najlepszy pomysł. To co ci pozostaje? Uśmiechnąć się, machnąć ręką i powiedzieć: „Dobrze, kochani, ale za pięć lat”? Też jakoś nie wypada. Chyba, że uwierzą ci na słowo w twoją genialność. W takim wypadku jednak ewentualne rozczarowanie będzie tym boleśniejsze. Mimo to masz nadzieję, iż będzie dobrze. Nie dotarłeś przecież nawet do połowy swoich możliwości.
A jeśli właśnie nie znasz sam siebie? Jeśli okaże się, że postawiony przed trybunałem sztuki jesteś o wiele mniej inteligentny i dowcipny niż na co dzień?
Dylematy „jak pisać” oraz „co pisać” istnieją od bardzo dawna, ale wielu adeptów pióra sprawia wrażenie, jakby nie zdawało sobie sprawy ze sprzeczności, w jakie się wplątują. Jaką strategię obrać, by przetrwać w literaturze? Zostawić po sobie jak najwięcej? Cóż, Kraszewskiemu gratulujemy wysiłku i mniej niż 1% twórczości w żywym obiegu czytelniczym. Lecz przecież usuwając z góry jakiś pomysł, zabija się być może w zarodku swoje najlepsze dzieło. Może zdać się na racjonalną selekcję? Powiedzmy, że napisałem powieść z życia wsi, nawet całkiem nieskomplikowaną w założeniach, ale dosyć udanie opowiedzianą, więc czytelnikom się spodobało. Teraz planuję podbić moje powodzenie regularną epopeją. Temat historyczny, epicki i rozległy: powstanie kościuszkowskie, nada się w sam raz. Zwłaszcza, iż przypomina największy bestseller epoki, który ludzie mają jeszcze na świeżo w pamięci. Efekt końcowy powinien iść jak ciepłe bułeczki. Niestety, przykro mi bardzo, panie Reymont, to nie działa w ten sposób.
Powiedzmy, że wpadłeś na własną, dosyć skuteczną metodę. Przykładem takim jest Jerzy Andrzejewski. Na samym początku podjął dwie decyzje wiążące: a) będzie pisał, b) zostanie prozaikiem. On postanowił rozegrać to na zimno, logicznie (cokolwiek można by sądzić o poprzedniej przestrodze). Najpierw zwrócił na siebie uwagę, bo napisał powieść w gatunku, który był podówczas modny i posiadał pewien zachodni sznyt. Przeżył wojnę i jeszcze przed wielkim przewartościowaniem tego tematu w sztuce wyciągnął ze swojej teczki pisarskiej kilka moralizujących opowiadań. Później skorzystał z patentu (w teorii) najprostszego i stworzył Wielką Powieść o Współczesności. Niestety, takich nie można pisać codziennie.
Co pozostało dalej? Ano, zapatrzenie się w dobry wzorzec. Jeszcze w XIX wieku archetyp Wielkiego Pisarza był tożsamy z Wielkim Poetą (dzisiaj poszło to w stronę odwrotną – czy tylko mnie denerwuje zestawienie „poeta i pisarz”?). Człowiekiem, jakiemu udało się powołać do życia Wielkiego Prozaika na miarę olimpijską był Thomas Mann. Od niego też można wywieść stereotypową wizję prozatorskiego arcydzieła. Najlepiej, by to była 1) historyczna albo mitologiczna parabola o głębokim przesłaniu uniwersalnym, 2) powieść o genialnym artyście. Andrzejewski skorzystał z obu tych recept, co zakończyło się dla niego wielkim sukcesem, zwłaszcza, iż umiał dorzucić coś od siebie (pisząc Bramy raju, chciał pokazać, że nie jest tylko zakamieniałym klasykiem, ale ma także obeznanie z awangardą. W efekcie wpadł na prosty, ale genialny pomysł z narracją w jednym zdaniu). Potem nastąpiła katastrofa. Kiedy napisał książkę już naprawdę po autorsku oryginalną traktującą o wszystkim po trochu – życiu, sztuce, polityce, historii a pod względem formalnym tak śmiałą, iż mogła bez obaw stawać w szranki z rozwijającym się wtedy postmodernizmem, tej właśnie pozycji nie pozwolono mu wydać. Nastąpiło potężne załamanie twórcze, przed śmiercią powstała jeszcze tylko garść pomniejszych utworów. Kiedy Miazga, bo taki tytuł to nieszczęsne dzieło nosiło, mogła się wreszcie ukazać, wśród czytelników dominowała opinia, że autor przeszarżował, a najciekawsze jest w niej to, co zamierzał, a nie to, co mu się udało. Tak czasem kończy się próba zwyciężenia samego siebie za wszelką cenę.
Można też postarać się o stworzenie własnej niszy ekologicznej. Ten typ na podwórku filmowym doskonale reprezentuje Woody Allen. Kręci obraz o skromnym budżecie, wiedząc, że jego wierna grupa fanów, która na pamięć zna jego poczucie humoru i podejście do świata, pójdzie do kina. Przychody także są skromne, ale akurat wystarczają na zrobienie następnego filmu. I tak co roku. Cóż, akurat reżyserowi nie przeszkadza fakt posiadania na koncie coraz większej ilości pozycji, za to coraz mniejszych osiągnięć. Jego literackim odpowiednikiem był Konwicki (co śmieszniejsze, także filmowiec) – zwłaszcza jeśli chodzi o wypracowanie własnego idiolektu i obsesji kilku powracających tematów. Miał jednak o wiele mniej szczęścia, zmęczenie formułą jego pisarstwa w III RP wysłało go na twórczą emeryturę.
Wynikałoby z tego, iż każdy nosi ze sobą pewien zapas myśli, którego od pewnego momentu nie można już przekroczyć. Trochę przykre. Choć może i to nie jest do końca prawdą. Literatura, choć to układ kapryśny i kontrolowany przez samych ludzi, kieruje się swoistym poczuciem sprawiedliwości. W pewnym momencie ulega nasyceniu i nie chce przyjmować składników od jednego, choćby najlepszego kuchmistrza. Sugeruje, żeby zrobić miejsce dla innych. Najlepiej rozumiał to Flaubert. Wypracował sobie metodę twórczą, jaka po prostu fizycznie uniemożliwiła mu częste i szybkie pisanie. W ten sposób miał nadzieję zagwarantować sobie, że z jego pióra nie wyjdzie nic poza arcydziełami. A i tak przecież jego pozostałe powieści zaćmiły Salammbo. O Młodziku Dostojewskiego wiadomo w tradycji literackiej najwięcej tyle, że powstał między Biesami a Braćmi Karamazow, czyli w szczytowym okresie twórczości. Dlaczego więc odszedł w cień? Borges wydał jedenaście zbiorów opowiadań, lecz skąd, u licha, przeciętny czytelnik ma o tym wiedzieć, skoro wszystkie najsłynniejsze, setki razy przywoływane teksty Argentyńczyka może znaleźć w Fikcjach? Zasadniczo, o ile się pisze więcej od Schulza, należy liczyć się z przepadnięciem w przyszłości części swojego dorobku.
Czas wreszcie sięgnąć po perspektywę ostateczną. Czesław Miłosz jako noblista miał w Polsce pozycję zapewnioną dożywotnio (to jest – do końca życia samej literatury polskiej), ale to mu nie wystarczało. W jego liryce można wydzielić trzy wielkie etapy: poezja kultury, natury i… no właśnie, ten trzeci, już po Noblu. Finałem pierwszego był Traktat poetycki, drugiego poemat Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, trzeci szczęśliwie znalazł (po dziewięćdziesiątce!) godny siebie temat i uwieńczenie w Traktacie teologicznym. Poza tym jednak trzy ostatnie dekady stanowią raczej historię upartego wiosłowania pod prąd. Choćby te uporczywe próby narzucenia, jak w Piesku przydrożnym, pojedynczego zdania jako skończonego utworu. W Notatniku z Drugiej przestrzeni pojawiła się w końcu fraza „Zdejmuje majtki Polixena.”, z czego bezlitośnie potem zakpił Różewicz. Być może jednak powinniśmy te Miłoszowe majtki Polixeny z szacunkiem podnieść z ziemi. Bądź co bądź, stanowią one symbol pisarskiego zmierzenia się z wiecznością.
Piotr Kowalczyk
One Comment