Następna stacja – literatura. Recenzja festiwalu Stacja Literatura 22

źródło: biuroliterackie.pl

Najstarszy stażem, a najmłodszy duchem festiwal literacki w Polsce po raz kolejny miał swoją odsłonę w Stroniu Śląskim, gdzie ponad dwadzieścia lat temu wszystko się rozpoczęło. Od 7 do 9 września Stacja Literatura 22 raz jeszcze skupiła grono poetów, tłumaczy, krytyków, muzyków, a przede wszystkim miłośników poezji, by – nieco odcięci od reszty świata – mogli rozmawiać o niczym innym jak o literaturze właśnie.

Po otwarciu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej w połowie XIX wieku, furorę zrobiły pociągi spacerowe. Prawdziwą atrakcją stały się przejażdżki z Warszawy do Grodziska czy Skierniewic, gdzie korzystano z uroków podmiejskiego życia. Zabawa rozpoczynała się już w pociągu i trwała na miejscu do późnych godzin wieczornych. Vauxhall obejmował nie tylko przestrzeń dworca, gdzie obsługiwano pasażerów, ale też sale koncertowo-balowe – tam odbywały się dyskusje, uczty, tańce, i tam musiała rozbrzmiewać muzyka (często tworzona z myślą o tym miejscu wykonania). Takim foksalem, w którym zatrzymało się Biuro Literackie, stało się skryte w Kotlinie Kłodzkiej Stronie Śląskie. Przez kilka wrześniowych dni w tym niewielkim miasteczku można było zapomnieć o świecie i pooddychać – niczym górskim powietrzem – literaturą.

„Spodziewajcie się niespodziewanego” – zapraszali do udziału organizatorzy i być może skusili los, bo niespodziewanie hasło wydarzenia zwróciło się przeciwko nim samym. Jedną z takich niespodzianek była nieobecność Andrzeja Sosnowskiego, który miał rozpocząć festiwal w Stroniu omówieniem akapitu z Kochając Henry’ego Greena. Czy szkielet festiwalu rozpadł się, załamał? Ani na moment. Być może właśnie na tym polegało kuszenie – najważniejsze to do końca trwać na swojej pozycji, a coś przecież musiało się wydarzyć, żeby Stacja była Stacją, nie zaś kolejnym przystankiem na coraz gęściej zapełnionej festiwalowej mapie Polski. Organizatorzy zdawali się nowe okoliczności traktować wyłącznie jako wyzwania i kreatywnie reagowali na nieprzewidziane. Zmarłego na kilka dni przed festiwalem Johna Ashbery’ego upamiętniono w sposób bardziej niż wyjątkowy – piętnaścioro poetów odczytało jego wiersze i ich przekłady; poezja wybrzmiewała ze sceny w kilku językach, podważając raz jeszcze, czym jest „niezrozumiałe”. Zamiast kolejnej dyskusji – hołd, zamiast planowanego wernisażu Kory Jackowskiej – luźna rozmowa i zachęty Artura Burszty, by się wzajemnie poznawać; dyskusja, o jednym z głównych bohaterów tej edycji – Tomku Pułce – przeprowadzona w spontanicznie (a jakże!) zmienionym składzie. Pułka pojawiał się przez te trzy dni niejednokrotnie – raz szczególnie wyraźnie podczas spotkania z udziałem jego siostry, ponadto w nieustających rozmowach, wspomnieniach; obecny materialnie w wydanym tomie. „Gdyby nie było Pułki, ktoś musiałby go wymyślić” – powiedział półżartem Paweł Kaczmarski, po czym zadał to fundamentalne pytanie: „Czy Blenda jest najlepszym wierszem Pułki?”. Trudno uchwycić ewidentny wpływ Tomasza na młodszych poetów, z wyjątkiem tych, którzy wprost się do tego przyznają (Jurczak, Taranek, Przybyła). Być może nawet bez Pułki dykcja tego pokolenia ukształtowałaby się podobnie w naturalny sposób, może z czasem jego teksty stawałyby się bardziej „dobitne w niezrozumiałości” (T. Bąk), ale kiedy trzeba wybrać wiersze do przeczytania na kolejnym spotkaniu, każdy wybiera Blendę.

Dwa główne dni festiwalu rozegrały się tak naprawdę w kilku blokach. Rano zajęcia w kilkuosobowych grupach w Pracowniach, małych salach albo zwykłych pokojach hotelowych, gdzie uczestnicy mogli liczyć na indywidualne wsparcie ze strony prowadzących oraz na refleksje nad tekstem i refleksje nad życiem – w końcu to jeden z motywów przewodnich tegorocznej edycji festiwalu (czy nie poezji w ogóle?). Później spotkania zatytułowane „Jeden akapit”, „Europejskie Forum Literackie”, „Muzyka słowa”, „Stacja nowa książka”, czy „Nowe głosy…”. Tej nowości nie da się przecenić w przypadku Stacji. Sam Artur Burszta niejednokrotnie podkreślał, że „warto było przywrócić Stację na dawne tory, znowu odkrywać to, co nowe i nieznane”[1]. Niewątpliwie – świeże górskie powietrze i świeża krew są tym, co tak przyciąga (i pociąga) w tym festiwalu. I to nie tylko polskie nowości, bo oprócz naszych – już dobrze (u)znanych, lecz wciąż młodych – poetów jak Martyna Buliżańska, Radosław Jurczak, Dawid Mateusz czy Szymon Słomczyński, pojawili się Asja Bakić z Chorwacji czy Llŷr Gwyn Lewis z Walii. Każdy z nich wraz ze swoją poetyką wytrąca broń z rąk tych, którzy uwielbiają tezy o „pokoleniach”. W tej poezji jest miejsce na feminizm, na przywiązanie do tradycji i jej obronę, na epokę disco i na epokę, w której – jak pisał Słomczyński – „nachalnie, natrętnie, nużąco giną ludzie”[2]. Zostając przy Słomczyńskim, na pytanie o to, czym jego „spacer-spacer” różni się od zwykłego spaceru, można było usłyszeć z jego ust taką odpowiedź: „Na tym polega pisanie poezji – tego się nie da powiedzieć inaczej”. W tych słowach słychać było już nutę niecierpliwości, w końcu padły one tuż po tym, jak po odczytaniu swoich wierszy, poeta niemal od razu dowiedział się, że czas rozmowy się kończy. Prowadzący spotkanie Maciej Jakubowiak zapytał jedynie o tytuł tomu. Pytanie sakramentalne, a jednak stawiane każdemu, co niestety nasuwało niemiłe przypuszczenie, iż w zetknięciu z omawianymi książkami Jakubowiak nie wyszedł dalej niż poza okładkę. Mimo to udało mu się skłonić Kacpra Bartczaka (choć tak naprawdę jego monologu nie trzeba było szczególnie prowokować) do zamknięcia krótkiej rozmowy na temat suwerenności człowieka, ale i pośmiertnego losu jego ciała jako „pokarmu dla robaków”, nieśmiertelnym, półironicznym non omnis moriar, oraz wygłoszenia pięknej myśli: „Filozofia najpierw jest poezją, dopiero później staje się czymś innym, ale filozofowie o tym nie wiedzą”.

Wiele równie podniosłych maksym chciała przekazać uczestnikom festiwalu Kora, niestety z różnym skutkiem. Mimo usilnych starań Olgi Tokarczuk, by sprowadzić rozmowę na właściwe tory, rozmówczyni wolno płynęła od truizmów rodem z elementarza („Kiedy człowiek ma książkę, już nigdy nie jest sam”), przez mądrości prawie papieskie („Nie lękajcie się!”) aż po krytycznoliterackie osądy („Z kobiecą poezją jest słabo, z męską zresztą też”). Najjaśniejszym punktem tego spotkania była niewątpliwie przerwa, podczas której można było posłuchać Olo Walickiego, cichego bohatera Stacji. Walicki był na miejscu spotkań od rana do samego końca, tworząc przy użyciu kontrabasu, dzwonków, elektroniki i sobie tylko znanych sztuczek improwizowaną oprawę muzyczną. Do każdego poety, każdej narracji dopasowywał rytm, dzięki czemu słuchanie całości (zwłaszcza w przypadku Marcina Sendeckiego i jego tomu W) stawało się czynnością hipnotyzującą, angażującą wszystkie zmysły. I tak podczas czytania Palamedesa przez Piotra Matywieckiego można było usłyszeć brzęczący dzwonkami śmiech Odyseusza, a w trakcie wykonywania Live Setu Pułki przez Radka Jurczaka (recytującego zresztą większość tekstów z pamięci!) naprawdę wpaść w 140 uderzeń na minutę. Jedynym muzycznym zgrzytem było patetyczne, choć zremiksowane, Bohemian Rhapsody towarzyszące czytaniu cichych psów przez Romana Honeta, wybrane jednak podobno przez samego autora. Hymn Queen zbyt mocno kontrastował z typowo mrocznymi wierszami, wprawdzie wzbogaconymi w najnowszym tomiku jakby większą czułością, ale wciąż przywołującymi na myśl jakąś ciepłą, lepką ciemność i utratę. Honet powrócił bowiem taki, jakiego go znamy. I powróciły w nowych książkach inne znajome głosy – wspomnianego już pana Piotra Matywieckiego, Przemysława Owczarka, Kacpra Bartczaka czy Marty Podgórnik, która z jakiegoś powodu przez niemal pół spotkania uparcie odmawiała wzięcia udziału w dyskusji, by wreszcie odczytać zrytmizowane, wypełnione oswojoną erotyką fragmenty z Zimnej książki i wygłosić przekonanie, że jej koledzy nie mają odwagi pisać o miłości, dlatego musi robić to za nich. Czy słuszne – nie oceniam, jedynie pan Matywiecki ostro się z nim nie zgodził. Chyba tylko miłość pozostaje, skoro „życie i śmierć to zwid” jak śpiewał Dylan, a po nim Filip Łobodziński. To kolejna, do cna muzyczna sylwetka festiwalu. Jego przekłady z Boba Dylana i Patti Smith nie tylko zafundowały wszystkim podróż w czasie, ale swojego rodzaju awanturniczy, melancholijny klimat lat 70., choć Łobodziński sam zauważył, że pytania stawiane w Blowing in the wind są przecież nadal aktualne.

Stacja Literatura to wydarzenie nie tylko przepełnione muzyką, przypominające o korzeniach poezji, ale jednocześnie otwarte na nowe głosy, „wyławianie” młodych twórców – nie tylko poetów, bo i tłumaczy, tekściarzy, krytyków – i wspieranie ich rozwoju. Ta swego rodzaju praca u podstaw przynosi owoce nie tylko w postaci nagród (w ciągu ostatniego roku autorzy Biura otrzymali Silesiusa, Nagrodę Nike, Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej). W jednej z rozmów Szymon Słomczyński powiedział mi, że Artur Burszta chyba wciąż wierzy, że poezją można naprawiać świat, choć małymi krokami – dzięki zachęcaniu turystów i mieszkańców do wzięcia udziału w spotkaniach, dzięki tworzeniu tak rodzinnej atmosfery. Takie rozmowy i ta atmosfera czynią ze Stacji coś wyjątkowego – mikroświat, zbudowany na trzy dni, w którym wydawcy, poeci, krytycy, tłumacze i czytelnicy mogą wpadać na siebie w windzie, spotykać się przy wieczornych drinkach i dyskutować całą noc. Joanna Bociąg w kontekście wierszy Tomasza Pułki mówiła, że „nie wszystko da się zrozumieć, ale wiele z tych rzeczy można poczuć”. To, czym jest Stacja Literatura, trzeba poczuć właśnie.

Natalia Toporowska

[1]    Słowa wprowadzenia do wydanego przewodnika po festiwalu.

[2]    Cytat z Programu przywrócenia Kakapo Szymona Słomczyńskiego, z tomu Latakia (Stronie Śląskie, 2016).

Zobacz także:

70 miligramów literatury

Literatura na majówkę

Literatura jest najważniejsza na świecie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *