Od dziewięciu lat, od kiedy studiuję na wydziale polonistyki, słucham narzekań na brak czasu. Sam też nagminnie narzekam. Często dochodzi tu do zawodów: kto bardziej nie ma czasu. Ale nie samo narzekanie jest zastanawiające, tylko reakcja na nie. Bo jak ktoś powie, że cierpi na brak czasu, ponieważ ma jutro egzamin i „himalaje” do przeczytania, nie zostanie potraktowany poważnie. Żalimy się, że wszystko zwaliło nam się na głowę, a w odpowiedzi słyszymy, że to jeszcze nic – inni to dopiero są w głębokim dołku.
Mówię z doświadczenia: nie ma sensu wykręcać się terminami związanymi z powinnościami naukowymi. Przygotowanie do egzaminu czy kolokwium? Takie wytłumaczenia to droga do kompromitacji. Ostateczny termin wysyłki tekstu? Każdy ma świadomość, że dedlajny są tylko ostrożnymi sugestiami, nawet te „nienaruszalne”. Wystąpienie na konferencji? Wszyscy wiemy, jak wyglądają konferencje.
Nie przekonują też argumenty natury zdrowotnej. Większość studentów polonistyki jest chora albo po chorobie, o objawach typu katar nie wspominając. Bez skierowania do szpitala nie ma się co wychylać. I trudno o większą groteskę od rozmowy dwojga młodych ludzi, którzy informują się nawzajem, o której poszli spać. Kto powie z żalem, że o drugiej lub trzeciej, ten tylko się ośmieszy (czwarta i piąta są bardziej przekonujące, choć też przereklamowane, już tylko szósta i siódma budzą względny respekt). Roczniki się zmieniają, starzy znajomi kończą studia, przychodzą nowi, ale zawsze – absolutnie zawsze – znajdzie się stała grupa osób, które owinięte szalem o powierzchni koca, z kubkiem kawy (czwartej) i papierosem w ręku, z podkrążonymi oczami, zagadają cię pod wydziałem, by ci powiedzieć, jak krótko spali.
Z biegiem lat zdążyłem zauważyć, że istnieją jednak argumenty, które budzą szacunek u każdego: od licencjusza po profesora. Te argumenty wiążą się z szeroko pojętym „życiem”. Powiedz, że twoje dziecko (albo młodsze rodzeństwo) mówi wierszyk na jasełkach w przedszkolu i że musisz tam być – zyskasz wielki szacunek. Powiedz, że musisz zawieźć kota do weterynarza – każdy cię zrozumie. Powiedz, że przywożą ci meble albo jedziesz wymienić uszczelkę od rury w sedesie – spotkasz się z głęboką empatią i milczącym współodczuwaniem. Kiedy w czyichś ustach pojawia się tego rodzaju argument, reszta odruchowo milknie, traci rezon i patrzy spode łba z uznaniem. Kto jak kto, ale ten to faktycznie nie ma czasu. Tego asa już nie przebijemy.
Na postawione w tytule pytanie, kiedy student polonistyki może nie mieć czasu, trzeba więc odpowiedzieć, że wtedy, gdy życie (to prawdziwe) go dopada. A przecież w takiej odpowiedzi kryje się założenie, że polonista to ktoś, kto próbuje unikać codziennych obowiązków i czasem mu się udaje, a czasem nie. Trąci to infantylizmem. Kogoś takiego traktuje się z przymrużeniem oka, jako jednostkę nie dość samodzielną i mało przydatną społecznie. „No tak, polonista”.
Wiemy, skąd to się bierze. Poloniści mają tendencje do deprecjonowania samych siebie. Dowcipy obnażające złą kondycję finansową filologa od lat cieszą się tutaj powodzeniem. Czym różni się polonista od balkonu? Balkon utrzyma trzyosobową rodzinę. Cytowanie Adasia Miauczyńskiego, który odbiera wypłatę na poczcie, należy do stałego repertuaru środowiskowego. Ale przede wszystkim deprecjonuje się studia filologiczne – ich sens i znaczenie dla społeczeństwa. Na wydziale odbywa się konferencja norwidologiczna, a ja na korytarzu pod salą słyszę pytania retoryczne: komu to potrzebne? Medycyna, ekonomia, prawo – oto są rzeczy naprawdę ważne. Po czym grono malkontentów bezszelestnie otwiera drzwi i spóźnione wchodzi na salę.
Ten autoironiczny nadbagaż wynika z tego, że poloniści przyjmują cudzy punkt widzenia na własną dyscyplinę. Znamy tę logikę: czemu ja, podatnik okradany przez państwo, mam płacić na oderwanych od ziemi profesorów, którzy dowodzą, że jakiś tam dramaturg nie był renesansowy, tylko barokowy? Nie mają większych problemów? Tyle razy słyszałem podobne zarzuty, a potem sam stawiałem sobie pytanie: czy ja nie mam większych problemów?
Jerzy Sosnowski, pisarz i absolwent polonistyki, wspominał, jak w czasach studenckich zapytał swojego wykładowcę teorii literatury, „co z pism Foucaulta, nad którymi ślęczeliśmy, wynika właściwie dla najważniejszego, moim zdaniem, pytania, a mianowicie: Jak żyć?”. W odpowiedzi usłyszał: „Ostatnia epoka, która serio zadawała to pytanie, to był przełom XIX i XX wieku. I dlatego ty się nią zajmujesz”. Mówi się, że poloniści są nieżyciowi. Tym gorzej, że przecież o życiu nieustannie rozprawiają, ale kiedy ich wiedza ma szansę być zweryfikowana w praktyce, okazuje się bezużyteczna. Nawet do tego się nie nadają. Polonista patrzy na siebie oczami realisty, którego interesują wymierne efekty pracy, a w tej konkurencji faktycznie wypada blado. To błąd, bo przecież filologia – i humanistyka w ogóle – nie jest szkołą życia, tylko czytania i pisania.
Dlatego najwięcej stereotypów o polonistach generują sami poloniści. A ze stereotypami niełatwo walczyć. Istnieją trzy powszechnie znane reakcje na posiadanie polonisty w rodzinie. Pierwsza: krewni pytają cię przy każdej nadarzającej się okazji, jak się pisze ten czy inny wyraz. W ten sposób chcą ci pokazać, że jesteś im potrzebny, a twoja wiedza ma wymiar utylitarny. Druga: krewni są przekonani, że jeśli jeszcze nie pracujesz w szkole jako nauczyciel, to i tak niedługo będziesz to robił – no bo co innego można robić po polonistyce. Trzecia: krewni pytają cię, czy piszesz wiersze i notorycznie mylą słowo „polonista” ze słowem „poeta”. Jeśli nie dotyczy cię żadna z tych trzech możliwości, to masz dużo szczęścia.
Do tego dochodzą szowinistyczne stereotypy płciowe, które rykoszetem trafiają również w polonistów. Ci, którzy utożsamiają „kobiecość” z emocjonalnością, nielogicznością i oderwaniem od twardych realiów, najprawdopodobniej przypiszą te same cechy adeptom filologii. Bo żeby poświęcić swoje życie czytaniu książek, trzeba być marzycielem i irracjonalistą. Wiem, o czym mówię; tak się złożyło, że wśród moich znajomych są prawnicy i lekarze. Ilekroć zapoznajemy się z kimś nieznajomym, zawody prawnika i lekarza budzą uznanie i chęć wymiany wizytówek. Wiadomo, fajnie mieć takie znajomości. „A tym czym się zajmujesz?” – pada nieuchronne pytanie. „A ja jestem po polonistyce”. „Mhm”.
Dzięki znajomościom z niepolonistami zauważyłem pewną prawidłowość: otóż tendencję do narzekania na brak czasu mają przede wszystkim koleżanki i koledzy z wydziału. Niepoloniści powiedzą raczej, że „nie mogą”, „mają spotkanie”, a najczęściej, że są „zajęci”. Różnica jest wyczuwalna – żeby być zajętym, trzeba mieć jakieś zajęcie. Polonista podskórnie przeczuwa, że nigdy nie będzie tak zajęty jak chirurg na stole operacyjnym, dlatego kompensacyjnie uskarża się na brak czasu. Robi to publicznie, tak jakby chciał wszystkim – ale przede wszystkim samemu sobie – udowodnić, że nie jest leniem, a nawet pracuje więcej niż inni.
Inga Iwasiów – polonistka, profesorka literatury – w jednym z wyznań pozwoliła sobie na nutę goryczy. Wiosenne weekendy, które inni poświęcają na wyjazdy i szeroko pojętą rozrywkę, ona co roku przeznacza na ślęczenie nad pracami licencjackimi i magisterskimi, które recenzuje albo promuje[1]. Nie chcę się porównywać z panią profesor, ale sam też narzekam, że kiedy inni jeżdżą na majówkę i cieszą się widokiem kwitnącej flory, ja mam tysiąc spraw do załatwienia. Co roku, od czasów matury, obiecuję sobie, że w przyszłym maju będę miał więcej czasu, i co roku jest tylko gorzej.
Po lekturze wyznania Iwasiów pomyślałem, że narzekanie na brak czasu nie dotyczy tylko studentów. Wszyscy próbujemy jakoś ukryć wstyd, że robimy rzeczy mało istotne (na przykład przypisy), zamiast których należałoby zrobić coś istotnego (naprawić furtkę). Odczuwamy wyrzuty sumienia, że kolejne godziny zbiegają nam z oczami nad książką i edytorem tekstowym, a nie z rękami pełnymi roboty (czy polonista w ogóle może mieć ręce pełne roboty?). Tak jakby prawdziwe życie było gdzie indziej. A przecież, jak zauważył pewien filolog[2], to mityczne „prawdziwe życie” jest tylko jakimś tekstem, tak samo zresztą jak tekstami są nasze, polonistyczne życia. Sami najlepiej powinniśmy wiedzieć, czy trzeba je opatrywać cudzysłowem.
Artur Hellich
[1] Zob. Inga Iwasiów, Blogotony, Warszawa 2013, s. 166.
[2] Zob. Janusz Sławiński, Teksty i teksty, „Teksty” 1972, nr 1, s. 7.
Zobacz także:
Czy warto studiować polonistykę?
„Połowa studentów się nudzi, a połowa ogląda filmiki z kotami”. O etosie współczesnego pisarza