Orange Warsaw Festival

Orange Warsaw Festival odbywa się od 2008 roku i jest jedną z inicjatyw, które mają promować miasto jako kandydata do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Poprzednie dwie edycje imprezy odbyły się na Placu Defilad, a wstęp na nie był darmowy. W tym roku za organizację przedsięwzięcia po raz pierwszy odpowiedzialna była stacja TVN. Wiązało się to z szeregiem modyfikacji, które reklamowano jako „odświeżenie formuły festiwalu”.

Orange Warsaw przeniesiono więc na Służewiec (co było podobno podyktowane względami bezpieczeństwa, a także coraz liczniejszą publicznością) i wprowadzono dość drogie bilety uprawniające do wstępu na teren festiwalu. Podczas tegorocznej odsłony imprezy miałem okazję przekonać się, że był to dopiero początek zmian. I to zmian w niekoniecznie dobrym kierunku.

Jeszcze przed rozpoczęciem festiwalu jego line-up jawił się w moich oczach jako nieprzemyślana mieszanka wykonawców bardzo odległych od siebie pod względem formatu, wartości artystycznej i wykonywanej muzyki. Nie potrafiłem wyobrazić sobie odbiorcy, do którego skierowany byłby ów miszmasz. Brak wyraźnie określonego targetu sprawił, że wiele osób czekało tylko na koncert jednego wykonawcy, a zaraz po nim opuszczało cały festiwal. Mnie na Orange interesowały tak naprawdę tylko Edyta Bartosiewicz i Lisa Hannigan, a na pozostałe koncerty wybrałem się z ciekawości (lub z powodu opóźnień, ale o tym później).

Organizatorzy próbowali podzielić zaproszone gwiazdy na „alternatywne” i „mniej alternatywne”. Te pierwsze – między innymi Edyta Bartosiewicz, grupa Hole z Courtney Love i zespół White Lies – występowały pierwszego dnia imprezy. Drugi dzień miał z kolei należeć do grających muzykę komercyjną Agnieszki Chylińskiej, Nelly Furtado oraz Miki. Sztuczność takiego rozwiązania obnażył jednak fakt, że jedna z najmniej komercyjnych  gwiazd tegorocznego festiwalu – irlandzka wokalistka Lisa Hannigan – występowała w niedzielę, czyli w dniu przeznaczonym dla gwiazd „mniej alternatywnych”.

Niezrozumiałe decyzje związane z line-upem dałoby się może jakoś obronić, ale naprawdę fatalnym posunięciem okazało się podzielenie widowni na sektory – tanią „płytę”, droższe strefy pod sceną i bardzo drogie trybuny. Pierwszego dnia festiwalu, szczególnie podczas koncertów mniej znanych wykonawców, większość osób stała na oddalonej od sceny „płycie”, a rejony najbliżej występujących artystów były zapełnione w bardzo małym stopniu. Ta żenująca sytuacja nie uszła uwadze organizatorów, którzy następnego dnia, aby tylko uniknąć pustek pod sceną, wpuszczali do lepiej położonych sektorów wszystkich chętnych. Spotkało się to ze zrozumiałym oburzeniem osób, które kupiły droższe bilety, ale śpiewające drugiego dnia gwiazdy mogły przynajmniej występować przy dosyć licznej publiczności. Ci zaś, którzy wybrali trybuny, musieli się czuć po prostu oszukani. Były one bowiem ulokowane tak daleko nie tylko od sceny, ale i od telebimów, że chyba niewiele dało się stamtąd zobaczyć. Nie dziwi więc, że większość osób opuściła je i zajęła miejsca na znacznie tańszej „płycie”.

Kwestie dotyczące line-upu i scen w połączeniu z szeregiem innych mankamentów – wprowadzeniem papierowych, łatwo dających się zniszczyć, opasek identyfikacyjnych, licznymi opóźnieniami, kontrowersjami dotyczącymi regulaminu (dzień przed festiwalem zmieniono zapis dotyczący wnoszenia aparatów fotograficznych!) i częstymi problemami z nagłośnieniem – sprawiają, że tegoroczny Orange Warsaw to w moich oczach organizacyjna klapa. Festiwal uratowali na szczęście wykonawcy. Większość artystów, których udało mi się zobaczyć, zaprezentowała się bowiem naprawdę dobrze.

Pierwszym koncertem, na którym się pojawiłem, był występ grupy White Lies. Angielska formacja grała w naszym kraju już po raz trzeci i, jak zapewnili, nie ostatni. W końcu, zgodnie ze słowami lidera grupy, Harry’ego McVeigha, mają oni w Polsce prawdopodobnie więcej fanów, niż w swojej ojczyźnie. „Białym kłamstwom”  najlepiej wyszły ich największe przeboje – Farewell To The FairgroundDeath – ale i pozostałe, mniej znane, utwory brzmiały całkiem nieźle. Jeszcze lepiej zaprezentowała się Courtney Love ze swoim zespołem Hole. Wdowa po Kurcie Cobainie zaskoczyła świetnym wyglądem i bardzo dobrą dyspozycją wokalną w pierwszej części koncertu. Atutem występu Hole był z pewnością kontakt wokalistki z publicznością – w zasadzie po każdej piosence wchodziła ona w żartobliwe dialogi z widzami. W pewnym momencie, na długo przed planowanym zakończeniem koncertu, Courtney powiedziała, że schodzi ze sceny i jest „bardzo podekscytowana występem laski, która za chwilę będzie grała”. Zaskoczona publiczność nie mogła uwierzyć, że gwiazda mówi w ten sposób o występującej po niej Edycie Bartosiewicz. Okazało się jednak, że wokalistka miała na myśli… samą siebie! Po kilku minutach wróciła na scenę, a jej wcześniejsze zniknięcie okazało się po prostu przerwą w koncercie. Wiele osób stwierdziło, że w tym czasie znana z zamiłowania do używek Courtney z pewnością wciągnęła sobie za kulisami kreskę kokainy. Dziwne zachowanie artystki w drugiej części koncertu może wskazywać na to, że jest w tym ziarno prawdy.

Edyta Bartosiewicz

Pierwszy dzień festiwalu zakończyła polska megagwiazda lat dziewięćdziesiątych,  Edyta Bartosiewicz. Wokalistka, która od dziesięciu lat nie zagrała solowego koncertu, weszła na scenę przy ogromnym aplauzie publiczności. Początkowo wydawała się zdenerwowana, jakby zastanawiała się, czy na pewno powinna znów występować. Zaczęła od Niewinności, której refren chyba nigdy nie brzmiał tak aktualnie, jak tego wieczoru. Słowa „Dokąd odeszłaś/ Moja piękna/ Co z tobą stało się/ W swe siły zbyt ufna/ Zgubiłaś drogę/ Nocą / Bezsenna/ Zlękniona dniem” doskonale oddawały bowiem to, co przez lata musieli czuć najwięksi fani Edyty. Nie dziwi więc, że w oczach wielu osób pojawiły się łzy. Okazji do wzruszenia było zresztą podczas tego koncertu bardzo wiele. Rozkręcająca się z minuty na minutę Edyta wykonała bowiem wszystkie swoje największe przeboje – Zegar, Jenny, Opowieść, Sen – które uradowana publiczność śpiewała wraz z nią. Oprócz tego pojawiły się dwie nowe piosenki – kompozycja Madame Bijou i przyszły singiel Upaść by wstać – zapowiadające tegoroczną płytę artystki. Prawdziwą kulminację stanowiły jednak cztery (!) bisy, które przyniosły ze sobą utwory Ostatni, Skłamałam, Blues For YouSzał.

Powrót Edyty na scenę należy rozpatrywać jako swoisty rytuał przejścia. Koncert na Orange Warsaw pozwolił jej porzucić status zapomnianej gwiazdy i na nowo stać się kimś mającym w polskiej muzyce rozrywkowej wiele do powiedzenia. Podczas tego występu wokalistka, jako jednostka podlegająca przejściu, posiadała szczególne prawa. Dlatego też nikt nie zwracał uwagi na to, że w którymś momencie zafałszowała albo pomyliła tekst utworu. O wiele ważniejszy był sam fakt jej powrotu, który na pewno pomógł Edycie uwierzyć, że wciąż jeszcze istnieją odbiorcy zainteresowani jej muzyką. Mam nadzieję, że nadchodząca płyta artystki, Tam dokąd zmierzasz, okaże się albumem, który pozwoli jej znów wspiąć się na szczyty list przebojów.

Drugiego dnia festiwalu planowałem zobaczyć tylko Lisę Hannigan, ale ogromne opóźnienie sprawiło, że zahaczyłem jeszcze o koncert nieznanej mi wcześniej Aury Dione. Wokalistka, ubrana z błyszczącą sukienkę i różowe rajstopy w cętki, wyglądała jak skrzyżowanie Miley Cyrus i Rusłany. Śpiewane przez nią pioseneczki może i w wersji studyjnej do czegoś by się nadawały, ale tak często nie trafiała czysto w dźwięki, że słuchanie jej popisów sprawiało mi prawdziwy ból. Jeszcze gorsze było sceniczne zachowanie piosenkarki. Jej sentymentalne wypowiedzi – na przykład „A teraz…Moje serce…Pęka” – brzmiały komicznie, a „układ taneczny” zakończony tarzaniem się na scenie i wywijaniem nogami w powietrzu (do obejrzenia tu) sprawił, że na mojej twarzy pojawił się uśmiech politowania. Miejsce Aury jest raczej na wiejskim festynie, a nie na imprezie, która pretenduje do miana wydarzenia muzycznego.

Lisa Hannigan

Czarę goryczy, bynajmniej nie ze względu na poziom artystyczny, przelał koncert kolejnej wykonawczyni. Lisa Hannigan, to – w przeciwieństwie do Aury Dione – nie marna gwiazdka pop, a uznana artystka. W przeszłości współpracowała z Damienem Rice’em (głos Lisy słyszymy między innymi w hicie 9 Crimes), a jej debiutancka solowa płyta, Sea Sew, zdobyła szereg nagród w ojczyźnie wokalistki, Irlandii, i została nominowana do prestiżowej nagrody Mercury Prize. Zjawiskowa Lisa pasowała do całego festiwalu jak pięść do nosa i nie wiem, kto wpadł na pomysł, by występowała wraz z Miką i Nelly Furtado podczas dnia przeznaczonego na muzykę komercyjną. Delikatne, wykonywane przy akompaniamencie własnoręcznie skonstruowanych instrumentów, kompozycje irlandzkiej pieśniarki i jej uroczy, zachrypnięty głos pasują bowiem najbardziej do małych, klimatycznych sal koncertowych lub zadymionych pubów (na przykład takich). Prezentowanie tego typu muzyki na wielkiej, stadionowej wręcz scenie, przy zupełnie przypadkowej publiczności, mija się z celem. Artystka i jej zespół musieli znosić skandaliczne zachowanie zgromadzonych pod sceną widzów. Ci, którzy znakomicie bawili się na przaśnym i kiczowatym, ale niewymagającym skupienia, koncercie Aury Dione, teraz nie tylko głośno rozmawiali, ale też w niewybredny sposób komentowali występ Lisy („Kto to jest? Dawać Chylińską!”, „Ale nuda, do kościoła z tym”, „Jedną piosenkę może jeszcze wytrzymam, ale potem to już usnę”). Wokalistka i muzycy z jej zespołu próbowali się tym nie zrażać – przy fatalnych warunkach pogodowych i akustycznych dawali z siebie wszystko. Publiczność miała jednak w nosie przepięknie wykonane Lille, I Don’t Know czy Sea Song. O pomstę do nieba woła to, co wydarzyło się podczas ostatniego utworu – kilka osób postanowiło grać w siatkówkę balonikiem pod samą sceną, na której Lisa wykonywała wspaniałą wersję Personal Jesus zespołu Depeche Mode. Po występie byłem tak zniesmaczony całą sytuacją, że postanowiłem odpuścić sobie późniejsze koncerty – w tym występy największych gwiazd imprezy, Miki i Nelly Furtado –  i jak najszybciej opuścić festiwal.

Niestety – to, co zobaczyłem na Orange Warsaw, znacznie odbiegało od standardów panujących na tego typu imprezach. Nie mówię tu oczywiście o większości występów, ale o decyzjach organizatorów i o zachowaniu publiczności. Mam nadzieję, że wspomniani organizatorzy wyciągną wnioski i za rok przygotują festiwal godny miana wydarzenia artystycznego. Wierzę też, że Lisa Hannigan jeszcze wróci do Polski i zagra koncert dla takiej publiczności, która naprawdę na to zasługuje.

Maciej Skowera


foto: wikipedia.pl / sxc.hu

6 Comments

  1. Pamiętam OWF (2008 chyba), jeszcze na pl. Defilad, poszliśmy sobie z kolegami na Sinead O’Connor. Niesamowite, ile zalanych w trupa ludzi tam leżało – ale zrzucam to na specyficzny mikroklimat tego miejsca, murki, krzaczki, te sprawy, no i do tego przekaz Sinead, nic, tylko się napruć i położyć. Dobrze, że przenieśli festiwal stamtąd, i że zaczęli brać za wstęp jakieś pieniądze, to eliminuje większą część przypadkowych ludzi. Jak to jest urządzone, to już inna kwestia.

    A „publiczność festiwalowa” to chyba na oddzielny tekst temat. (Zresztą, kurde. Sam kiedyś darłem mordę, żeby Sistars już nie bisowały i wpuściły OSTRego, więc może nie będę się wypowiadać.)

      1. O, proszę, a byłem przekonany, że to było na pomarańczowo. Przynajmniej pamiętałem, że w 2008 ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *