„Umarła klasa” – tak zatytułowany jest artykuł prof. Jana Hartmana, opublikowany w weekendowym wydaniu „Gazety Wyborczej” (11-12 maja 2013). Tytuł to o tyle znaczący, że wskazuje na obecny i przyszły stan edukacji. Zdaniem profesora, martwota dopadła umysły uczniów już jakiś czas temu, wobec czego należy dopełnić dzieła i uśmiercić klasę nie tylko intelektualnie, lecz także społecznie. Innymi słowy, idzie tu o likwidację takiej instytucji jak szkoła powszechna.

Według filozofa, w jej miejsce powinna powstać sieć ośrodków samokształcenia, do których mogliby przystąpić młodzi ludzie, którzy „uczyć się pragną i mają po temu jakieś predyspozycje”. Wiedza, którą by zdobywali, nie miałaby nic wspólnego z promowanym obecnie „wykształceniem ogólnym”. Uczniowie nowych instytucji nie musieliby się już oglądać na tzw. „kod kulturowy”, do którego dąży się w Europie; w miejsce całościowego, choć podstawowego oglądu pojawiłyby się informacje fragmentaryczne, związane z określonymi zainteresowaniami młodzieży. Koniec końców: „rozproszenie wiedzy i demokratyzacja raz na zawsze zniweczą monopol poznawczy i kulturalny samozwańczych elit”.

Taka jest wizja Jana Hartmana. Zreferowałem ją bynajmniej nie z podziwu. Jak dobre pomysły bronią się same, tak złe również nie potrzebują żadnego zewnętrznej ingerencji, by okazały swą mierność – wystarczy bystre spojrzenie czytelnika, a w mig rozlecą się na jego oczach. Hartman ogłasza śmierć klasy, lecz jeśli komuś brakuje klasy, to, niestety, ale jemu samemu. Aż dziw bierze, że tekst ten wyszedł spod pióra profesora zwyczajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napastliwy, anarchistyczny ton wypowiedzi jeśli o czymś świadczy, to o histeryczności naukowca. Trudno jest uwierzyć autorowi, który u progu artykułu pisze: „relacje między jakością kształcenia i rynkiem pracy są bardzo złożone”, by następnie niuanse te sprowadzić do grubiańskiego stwierdzenia: „generalnie jak nie ma roboty, to nie ma, choćby wokół byli sami wielcy specjaliści”. Tego typu zgrzytów jest więcej, z tanią retoryką i efekciarskim bełkotem na czele („inkubator wielkiego procesu reprodukcji wczesno konsumpcyjnego społeczeństwa postchłopskiego”).

Można odnieść wrażenie, że głęboka różnica, dzieląca „jak jest” a „jak być powinno” ze szkołami, wynika w dużej mierze z agresywnego języka, nad którym profesor w pewnym momencie jakby traci kontrolę. Filozof co rusz przekonuje nas o tragicznym poziomie edukacji, lecz argumenty, które by świadczyły za jego tezą, można wyliczyć na palcach jednej ręki. Gdy jednak już je wychwycimy, okaże się, że Hartman właściwie nie mówi niczego odkrywczego – każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę, że szkoła to „bastion drobnomieszczaństwa” i rzadko kiedy przekazuje wiedzę praktyczną; albo że promuje mentalność „karierowicza”, który wartość wiedzy przelicza na złotówki. Doprawy, nie trzeba być profesorem zwyczajnym, by dostrzec te ułomności.

Tam gdzie Hartman mówi jasno i wyraźnie – popada w banały. Gdy stara się przekazać coś nieoczywistego – nie sposób nadążyć za tokiem jego rozumowania. Najbardziej jaskrawy przykład: „Za sanacji »imieniny Marszałka«, za demokracji, no, sami wiecie z grubsza co”. A jeśli nie wiem? Takie elitarne informacje będą być może w cenie po zamknięciu szkół, lecz obecnie żyjemy w czasach, w których nauczyciele, miast tajemnej wiedzy i spiskowych teorii, uczą o złym Hitlerze i polu kwadratu zarazem.

Zarazem. To słowo-źródło, przyczyna wszystkich bolączek, trapiących profesora. Wady szkolnictwa są w gruncie rzeczy wadami objętości wiedzy, której elementy wprost z siebie nie wynikają. Hartman: „Sofokoles, cosinus, powstanie warszawskie, prawo Ohma, Napoleon, Jan Paweł II, oświecenie, Kopernik, Holocaust – wszystko bez różnicy, jak kolejne odcinki kreskówki. A po co? A dlaczego? Co z czym?”. Taka rozpiętość materiału, który należy opanować, by zdobyć podstawowe lub średnie wykształcenie (kolejna wada tekstu – co znaczy „szkoła”? O jakich etapach nauki mówimy?), to, zdaniem profesora, pokłosie pozytywistycznego sposobu edukacji i przekonania, że istnieje coś takiego jak „wiedza podstawowa”.

Moim zdaniem to bardzo krzywdzące myślenie. Wiedza podstawowa to wiedza wszechstronna. Atakując „wykształcenie ogólne”, Hartman w gruncie rzeczy przeprowadza zamach na coś, w czym sam jest zanurzony – na humanistykę w ogóle. Czy w wizji filozofa, w której od samego początku ucznia kształci się pod określonym kątem, jest miejsce na kogoś takiego jak renesansowy homo eruditus?

Pytanie to – dla nas retoryczne, dla Hartmana pewnie kłopotliwe – prowadzi nas do jeszcze jednego, chyba najbardziej bolesnego zagadnienia, poruszonego w tekście z „Wyborczej”. Pod koniec artykułu czytamy: „ Naszym obowiązkiem jest dać szansę na naukę każdemu dziecku, które chce się uczyć i ma po temu zdolności. Wyrównywanie szans edukacyjnych to sprawa honoru. Bez tego nie ma sprawiedliwego społeczeństwa. Ale zmuszanie dzieci leniwych i niezdolnych (a w dodatku jeszcze źle wychowanych) do siedzenia latami w szkole to absurd i udręka dla wszystkich”.

Pierwsza część akapitu nie budzi zastrzeżeń i trudno się z nią nie zgodzić. Wątpliwości rodzi ostatnie zdanie zacytowanego fragmentu. Śmiem twierdzić, że Hartman podczas jego pisania zapomniał o czymś takim jak rozwój osobowości. Leniwe dziecko, pod wpływem impulsu z zewnątrz (np. ciekawych zajęć w szkole), może stać się pracowite; niezdolne – jeśli nie utalentowane, to chociaż solidne i rzetelne (tacy też są potrzebni); źle wychowane – gdzie, jak nie w szkole może nabrać kultury osobistej. Nie jest to próżne teoretyzowanie. Każdy z nas zna przykłady osób, które w toku nauki przeszły intelektualną ewolucję. Szkoła od tego jest, by zapoznać ucznia z podstawami wszystkich nauk – po to, by tenże uczeń, u progu samodzielnych wyborów, wiedział, na co się decyduje. To nie „absurd i udręka”, a „wyrównywanie szans” właśnie.

Karol Stefańczyk

3 Comments

  1. 1.

    > „Jak dobre pomysły bronią się same, tak złe również nie potrzebują żadnego zewnętrznej ingerencji, by okazały swą mierność – wystarczy bystre spojrzenie czytelnika, a w mig rozlecą się na jego oczach.”

    aż głupio mi komentować, bo najwyraźniej nie jestem bystrym czytelnikiem – często potrzebowałem dużo czasu, aby zrozumieć, przyjąć do wiadomości, zaakceptować bądź odrzucić różne idee, zdarzało mi się zmieniać zdanie, albo – wracając do starych lektur – odkrywać w nich różne rzeczy na nowo ;)

    w każdym razie – pokłony do samej ziemi dla autora za taką niezachwianą pewność siebie i wiarę w swoje przymioty… tak na marginesie narzekań, że jesteśmy [jako młodzież, Polacy, ludzie itd.] pochopni, radykalni – i często trafiają do nas, zamiast gruntownych analiz, proste hasła wyborcze.

    2.

    > „Aż dziw bierze, że tekst ten wyszedł spod pióra profesora zwyczajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napastliwy, anarchistyczny ton [Hartmana]…”

    racja! też nie lubię personalnych ataków, pełnych epitetów wstępów, zapędzania się w inwektywach zamiast chłodnej, rzeczowej dyskusji.
    ale wydawało mi się, że taka postawa nie przystoi nie tylko „profesorom zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego”, ale i studentom Uniwersytetu Warszawskiego, zwyczajnym i – jak autor artykułu – zupełnie nadzwyczajnym.
    umieśćmy te narzekania na „napastliwy” ton Hartmana w szerszym kontekście:

    > „Hartman ogłasza śmierć klasy, lecz jeśli komuś brakuje klasy, to, niestety, ale jemu samemu. Aż dziw bierze, że tekst ten wyszedł spod pióra profesora zwyczajnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Napastliwy, anarchistyczny ton wypowiedzi jeśli o czymś świadczy, to o histeryczności naukowca.”

    komuś brakuje klasy, dziw bierze, histeryczność naukowca, i dalej – „tania retoryka”, „efekciarski bełkot”…
    życzę sobie, żeby więcej studentów UW potrafiło tak ambitnie, intelektualnie punktować znanych naukowców! świat będzie piękniejszy :)

    3.

    też czytałem ten artykuł Hartmana i – co niezbyt zaskakujące – wyciągnąłem z niego trochę inne wnioski ;) [niestety nie mam go już przed oczami, więc trochę z przykurzonej pamięci…]
    nie potraktowałem drobnego felietonu (eseiku?) JH jako kompletnego, konkretnego planu poprawczego polskiej edukacji.
    czytałem go raczej jako wyraz frustracji doświadczonego profesora, który nie jest zadowolony z tego, jak działa dzisiejsza szkoła. JH przystępuje do niesystematycznej krytyki systemu edukacji, na różne sposoby (czasem nawet prawie sprzeczne) odpowiada na pytanie „co nie działa?”, szuka rozwiązań, publikuje, prowokuje do dyskusji.
    rzeczony artykuł z GW to tylko jedna z wielu części „nagonki” na szkołę; odpowiedź trochę bezradnych elit intelektualnych na ciężką do podważenia przesłankę, że „coś nie działa”.
    JH przeczytałem z uwagą, zwłaszcza, że sam – mając zawsze problemy z fizyką, chemią i biologią (choć nie matematyką! nie chowam się za „umysłem humanistycznym”, po prostu te przedmioty mnie nie interesowały i doskonale wiedziałem, że nigdy mi się do niczego nie przydadzą – co więcej, prowadzone były w fatalny sposób) – krytykowałem dość często pierwszą zasadę szkolnictwa, czyli „wszystkiego po trochu”. ciekawe było utożsamianie moich szkolnych frustracji z programem pozytywistycznym i przynajmniej dało mi trochę do myślenia.

    ot, tyle. wyciąganie tak wniosków idących tak daleko, jak myśl autora, uważam za *nieco* bezzasadne. przynajmniej na obecnym etapie dyskusji.

    1. 1. sugerujesz mi, bym dał tekstowi Hartmana czas? żeby się odleżał? ciekawe, że bronisz Hartmana regułami publicystyki, a przymykasz oko na to, że tego typu teksty mają za zadanie komentować bieżące wydarzenia

      ile razy mam się zastanawiać nad tym, czy tekst Hartmana jest lub nie jest zły? podkopywanie samego siebie też ma swoje granice

      2. tu nie będę polemizował. zestawienie mojej retoryki z retoryką Hartmana to już kwestia wrażliwości na słowo – jednych takie teksty jak 'umarła szkoła’ od razu bolą, inni niczym płoszowski potrzebują lat, by podjąć jakąkolwiek decyzję ;)

      chciałbym tylko zaznaczyć, że oddzielam grzech od grzesznika – krytykuję ton i sposób pisania Hartmana, nie jego osobę

      3. – moim zdaniem Hartman wykazał tym tekstem jakikolwiek brak odpowiedzialności za słowo; prowokacja – jasne, ale nie w dobrym smaku;
      – wspaniale, że już wtedy „doskonale” wiedziałeś, że te przedmioty do niczego Ci się nie przydadzą – jak widzisz, niektórzy potrzebują chwili, by ocenić tekst, inni chwili, by wybrać drogę życiową ;)
      – krytykowałeś zasadę szkolnictwa dlatego, że miałeś problemy w nauce? brawo, nie ma to jak solidna autokrytyka: skoro ja nie potrafię, cały system jest wadliwy ;)

      „ot, tyle. wyciąganie tak wniosków idących tak daleko, jak myśl autora, uważam za *nieco* bezzasadne. przynajmniej na obecnym etapie dyskusji” – to się tyczy mnie czy Hartmana? bo taki sam zarzut można postawić profesorowi zwyczajnemu z UJ – czy twierdzenie, że szkoła upadnie w przeciągu stulecia nie jest „wnioskiem idącym tak daleko” – dosłownie i w przenośni?

      1. Według mnie problem z tekstem Hartmana jest taki, że to zwykły bełkot. Każdy bełkot można czymś wytłumaczyć (w tym przypadku kolega próbuje to robić „bezradnością elit intelektualnych” i „frustracją doświadczonego profesora”), ale po co? Dyskusja o zapaści szkolnictwa trwa od dawna i akurat imć Hartman wniósł do niej tyle, co nic.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *