Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Paskowatość święta. „Matka Makryna” Jacka Dehnela

matka-makryna-b-iext26334389

Znalazłem w cichym siedzącą klasztorze […]

Prostą niewiastę, rzekłbyś: gospodynię […].

Wszakże pomimo tak wielką prostotę […]

Na twarzy jasne widziałem męczeństwo,

Jakieś męczeństwo wielkie, boże, złote… [1]

Tak napisał o matce Makrynie Mieczysławskiej Juliusz Słowacki. Rzekoma ksieni bazylianek mińskich znana jest dzisiaj chyba tylko miłośnikom jego poezji. Była już jednak bohaterką dramatu (Antoni Waśkowski, Kraków 1929[2]), a ostatnio, za sprawą Jacka Dehnela, zawitała także do powieści.

Pojawiła się w Paryżu w latach 40. XIX wieku. Opowiadała o torturach zadawanych unickim zakonnicom siłą nawracanym na prawosławie. Wywarła wielkie wrażenie na poetach, politykach, gościach salonów. Co fascynuje w tej postaci i skłania do jej literackiego uwiecznienia? Słowacki uznał ją za uosobienie męczeństwa, a że „zamknięte rany/ lepiej przystoją Polce niż korony”[3], stała się wzorem anielskiej świętej. W utworze międzywojennym odwrotnie – zostaje zdemaskowana jako rozpowszechniająca fałszywe opowieści i chcąca skompromitować Polskę. Dzięki literackiej fantazji Dehnel stworzył portret będący równocześnie zbiorem pytań do obu wcześniejszych tekstów. Dlaczego i jak Matka Makryna osiągnęła taki sukces wśród emigrantów? Dlaczego i jak Irena Wińczowa stała się wielką oszustką?

Główny pomysł na książkę, która udzieliłaby nowych i subtelnych odpowiedzi w zakresie obu tych kwestii, to zestawienie dwóch opowieści – tej powtarzanej przez Mieczysławską publicznie i takiej, jaką mogłaby powiedzieć sobie czy też (jak sama to określa) wyszeptać Panu Bogu do ucha. Oddanie głosu Makrynie – czy też Makrynie-Irinie-Julce-Jutce, bo tyle imion, nakładanych jak kolejne warstwy stroju, i tyle tożsamości nosi (w? na? sobie) bohaterka – to zabieg zastosowany już przez Słowackiego. Oparta na dokumentach historia prześladowania bazylianek pokrywa się zresztą co do treści w znacznej mierze z poematem wieszcza. Istotniejsza i ciekawsza wydaje się ta druga, Dehnelowska, opowieść[4].

Wbrew układowi powieści, w której rozdziały należące do obu porządków występują na zmianę (opowieść o męczeństwie kończy się jednak na rozdziale XVII z XX), nie są to narracje równorzędne. Historię opowiadaną przez Makrynę Polakom na emigracji czytelnik musi poznać, żeby zrozumieć drugą, właściwą, część powieści. Tę pierwszą opowieść Dehnel zbiera dla nas zatem z kilku dokumentów, zamykając ją w jednym, wygładzonym tekście i umieszcza ją następnie pomiędzy fragmentami swojej powieści. Ułatwia to znacznie przebrnięcie przez nużący nieraz katalog zmyślonych cierpień bazylianek oraz sprawia, że po lekturze jednego rozdziału już w następnym nierzadko odkrywamy, które z prawdziwych wydarzeń mogły stać się podstawą danego zmyślenia. Poza zaletami lekturowymi taki pomysł na układ książki (zwracający uwagę chociażby przez wyróżnienie dwóch serii przypadków innymi czcionkami) wbrew pozorom nie ma, jak się wydaje, kluczowego znaczenia dla interpretacji powieści. Historii opowiadanej przez historyczną Makrynę potrzebujemy jako kontekstu, najciekawsze zaś pomysły kryją się w tej drugiej narracji, więcej zawdzięczającej fantazji autora.

 A jest to opowieść złożona z tego wszystkiego, co – także zdaniem samej bohaterki – było niemożliwe do wypowiedzenia. „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że… mniejsza o to. Sześć, że brzydka”. Nie dość, że niektóre z doświadczeń Julki-Iriny nie mieszczą się w oficjalnym dyskursie, również ona sama spycha je głęboko na dno pamięci. Dopiero na ostatnich stronach powieści poznajemy całe życie bohaterki. Trzeba przyznać, że wcześniejszy przekaz bardzo zręcznie zakrywa ten temat, dając czytelnikowi przyjemność odkrycia na koniec jeszcze jednej warstwy historii i zdemaskowania przemilczeń także tej „szczerej” wypowiedzi Makryny.

Odczytanie życia Ireny Wińczowej jako zbudowanego ze spraw otoczonych tabu (przemoc w rodzinie, gwałt, bezpłodność, nędza, głód), niewygodne dla dominującej klasy społecznej, grozi jednak znacznym uproszczeniem powieści. Łatwo można sprowadzić ją do krytyki XIX-wiecznego dyskursu patriotycznego, który nie dopuszcza do głosu żadnych innych narracji, nie tylko fałszuje obraz świata, lecz także krzywdzi człowieka. Polska elita na emigracji jawi się wtedy jako opętana ideą Ojczyzny, zachwycona opisem cierpień „za wiarę i wolność”, niezdolna natomiast usłyszeć opowieści o cierpieniu z nędzy i głodu. Makryna zaś – jako ofiara zmuszona opowiadać w narzuconym jej języku, nie mogąca wyrazić swojego doświadczenia[5].

Tymczasem Wińczowa-Mieczysławska okazuje się postacią złożoną. Początkowo wydaje się, że jedynie okoliczności zmuszają ją do kłamstwa. Potem jednak sama zaczyna rozumieć, że to właśnie ono otwiera jej drogę do czegoś znacznie więcej niż tylko przeżycia. Matka Mieczysławska w Paryżu i Rzymie, uczestnicząca w politycznych planach księdza Jełowickiego, to już zupełnie inna osoba – biegła w intrygach, lubiąca rządzić. Zmienia się także styl jej opowieści: o swojej tułaczce po kresach mówi prosta kobieta, o sytuacji politycznej w Rzymie – szara eminencja polskiej polityki, bardzo świadoma swoich działań („O, słynne aktorki przy pełnych salach nie grają tak, jak ja grałam przed tym jednym młokosem”, „W drzwiach stanął, a ja w jednej chwili wyszłam na scenę”). Nieco może mało zręczny przeskok pomiędzy tymi dwiema perspektywami następuje w chwili przyjazdu Makryny do Paryża. Dość niespodziewanie bohaterka opisuje wtedy sytuację emigracji i najważniejsze jej osobistości, lecz miesza naiwną perspektywę Makryny „kresowej”, znaną do tej pory czytelnikowi, z dokładną wiedzą o stosunkach i postaciach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autor uległ pokusie opisania ustami matki Mieczysławskiej fascynującej rzeczywistości emigracyjnej i obdarzył ją nieco większą wiedzą niż należałoby się spodziewać po świeżo przybyłej do Paryża, a nawet po opisującej sytuację z perspektywy doświadczeń rzymskich.

Można też zastanawiać się, na ile chcemy wierzyć Dehnelowi, kiedy pozwala on swojej bohaterce na wygłaszanie przenikliwych rozpoznań dotyczących mechanizmów społecznych i politycznych. Na literackość konstrukcji tej postaci wskazują, świetnie wplecione w jej stylizowany na prosty język, frazy z literatury romantycznej[6]. Nie da się ich, jak na przykład obecnej w nim także frazeologii biblijnej, wytłumaczyć wychowaniem i doświadczeniami bohaterki. Język Makryny jest zresztą także starannie stylizowany historycznie, przede wszystkim przez użycie ówczesnych kresowych regionalizmów.

Im dalej w powieść, tym silniej autor podważa prosty podział na fałszywą i prawdziwą historię Mieczysławskiej. Sama bohaterka, która początkowo z wielkim trudem zapamiętuje zmyśloną fabułę, zaczyna mieszać w pamięci prawdziwe i nieprawdziwe losy. Nocą budzi się zalana łzami: „jak wtedy, kiedy mnie w wodach pławiono. Jak wtedy, kiedy opowiadałam, że mnie pławiono. Jak w opowieściach, że mnie pławiono, które opowiadałam, choć mnie nie pławiono przecie, o czym, stara, coraz częściej zapominam”[7]. Ale nie chodzi tu tylko o autosugestię. Makryna także świadomie rozpoznaje związek pomiędzy dwiema wersjami swojego życia. W ostatnich fragmentach monologu, które uznać trzeba za ostateczną spowiedź przed Bogiem, podważa prosty podział na prawdę i kłamstwo. W narzuconym jej języku Julka-Irina-Makryna opowiada swoją (jak najbardziej prawdziwą) historię: „I kiedy potem kłamałam, to przecie po wierzchu jeno. W środku zaś mówiłam najszczerszą prawdę, tylko w inne słowa owiniętą; bo nie siedm lat w moskiewskiej niedoli, ale dwadzieścia z okładem w niewoli Wińcza […]; i każdy kawalątek bólu, który opowiedziałam, cierpienie każdej z tych siostrzyczek to cierpienie moje, do szpiku kości odczute”.

Odpowiadając na pytanie o przemianę Iriny w Makrynę, Dehnel stara się raczej powiedzieć coś o naturze opowieści, niż psychologicznie uzasadnić jej wielkie oszustwo. Pisze o przekładaniu doświadczeń na inny język, o szukaniu wyzwolenia w zniewoleniu tym językiem. W tle portretu matki Mieczysławskiej przedstawia też mechanizmy powstania jej sławy wśród emigrantów: funkcjonowanie plotki, gazet, zbiorowych uniesień. Najmniej może dowiadujemy się o emigrantach, o przyczynach ich zauważonej przez bohaterkę gwałtownej potrzeby cudów i świętości. Nie bądźmy jednak równie zaślepieni jak oni – Matka Makryna to przecież powieść nie o Polsce, ale o matce Makrynie właśnie.

(W tytule tekstu wykorzystano fragment wypowiedzi Zygmunta Krasińskiego, jeden z kilku przytoczonych na wewnętrznej stronie okładki książki Dehnela fragmentów wypowiedzi wieszczów o matce Makrynie)

Helena Markowska

 Zobacz także:


[1] J. Słowacki, Rozmowa z matką Makryną Mieczysławską, [w:] tegoż, Dzieła, red. J. Krzyżanowski, t. IV, Poematy, Wrocław 1952, s. 119.

[2] O tej, mało znanej, sztuce pisze w posłowiu do swojej powieści Dehnel, który na równi z dokumentami dotyczącymi życia Makryny, prześledził także jej życie literackie.

[3] J. Słowacki, dz. cyt., s. 119.

[4] Ciekawe zresztą, że początkowych zdaniach poematu Słowackiego, przytoczonych tu jako motto, także znajdujemy tę zobrazowaną w strukturze powieści Dehnela dwoistość – obraz „prostej kobiety” z jednej strony, a wielkiego, jasnego męczeństwa z drugiej.

[5] Takie, niemal socjalistyczne, wypowiedzi możemy znaleźć w jej opowieści: „bo nędza wszędzie jednaka. Wielcy panowie w każdym kraju byli inni, jedni w takich tużurkach, drudzy w innych, ale biedni – tacy sami, jakby uszyto im wszystkie łachmany z jednego brytu szmaty”.

[6] I nie tylko romantycznej. Maryna wyraża się np. językiem Homera: i nigdy już nie wypuściła [słów] zza zagrody swoich zębów”.

[7] Gdzie indziej pisze o bazylianach: „byliśmy zatem w Rzymie wreszcie całą rodziną naszą zakonną”, choć przecież bazylianką nigdy naprawdę nie była.

Exit mobile version