Nie liczy się nic poza piłką nożną.
– Nick Hornby, Futbolowa gorączka
1
Euro 2012 za nami. Niektórzy odetchnęli z ulgą i już zapomnieli, a niektórzy, być może, pogrążyli się w poturniejowej melancholii i nadal odtwarzają w pamięci fragmenty meczów – strzał marzeń Kuby Błaszczykowskiego, perfekcyjne uderzenie nożycami Zlatana Ibrahimovica, subtelne trącenie piłki czubkiem buta Fernando Torresa i finałowa bramka na 4:0 Juana Maty, szalony, zdobyty piętą gol Danny’ego Welbecka, apokaliptyczna ulewa nad Donieckiem, The Fields of Athenry śpiewane przez ponad 20 tysięcy Irlandczyków i tak dalej, i temu podobne. Pamiętnych momentów było mnóstwo, to było znakomite Euro – nie tylko dlatego, że nasze. Tym większa pustka po nim – i czym ją zapełnić?
Można oglądać powtórki meczów, ale to rozwiązanie tylko dla wytrwałych. Można też sięgnąć po literaturę, która z piłką nożną często tworzy ciekawe kombinacje. Może dlatego, że mecz albo i cały turniej piłkarski przypomina opowieść, ma swoich bohaterów, którzy przeżywają perypetie, by ostatecznie zwyciężyć albo ponieść klęskę; może być narracją, która daje odpowiedzi na pytania o człowieka i świat. Może dlatego, że granie i pisanie da się sprowadzić do wspólnego mianownika, którym byłoby fundamentalne doświadczenie zmagania się z samym sobą. A może z jeszcze innych względów. Prób intelektualizowania futbolu jest aż nadto, a żadna z nich niczego nie wyjaśnia, wręcz przeciwnie. Zostawmy je więc na boku. Dosyć, że wielu wielkich (choć nie tylko wielkich) autorów – celowo lub mimowolnie – o piłce pisało, wielu wciąż pisze. Ufam ich pisarskim intuicjom i uznaję, że piłka ma swoje miejsce zarówno na stadionach, jak i w bibliotekach.
Najsłynniejsze są chyba futbolowe akapity Alberta Camusa. Francuski filozof pisał o piłce nożnej nie tylko w swoich powieściach, by wymienić chociażby Dżumę, ale poświęcił jej osobny esej pod znamiennym tytułem Co zawdzięczam futbolowi, napisany na początku lat 50. Opublikował go w roku 1957, po przyznaniu Camusowi nagrody Nobla, magazyn „France Football”. To właśnie tam Camus zanotował często (zbyt często) przywoływane stwierdzenie, że to, co wie na temat moralności i obowiązków człowieka, w dużej mierze zawdzięcza piłce nożnej. Kontrowersyjne zdanie i trzeba do niego podchodzić z dystansem. Rację miał Jerzy Pilch, gdy w jednym z wywiadów powiedział, że Camus nie jest do końca godny zaufania, bo grał na bramce. Bramkarz to postać bardzo szlachetna, na pozycji tej grają albo niezłomni herosi, albo zupełne łamagi; bramkarz może stać się największym bohaterem, może też zostać zupełnie zapomniany. Ale przede wszystkim ma zbyt dużo czasu na obserwację i przemyślenia, a za mało uczestniczy w grze. Bramkarzy trzeba szanować, ale należy też zachować wobec nich czujność. Zwłaszcza gdy składają takie podejrzane deklaracje:
Miałem bzika na punkcie stania na bramce. W Rosji i w krajach łacińskich tę rycerską sztukę zawsze otaczał nimb szczególnej chwały. Za powściągliwym, samotnym, niewzruszonym mistrzem bramki biegną ulicami zauroczeni chłopcy. Jako obiekt rozemocjonowanej adoracji może on rywalizować z matadorem i asem pilotażu. Jego sweter, czapka z daszkiem, nakolanniki, rękawice sterczące z bocznej kieszeni szortów odróżniają go od reszty drużyny. Jest samotnym orłem, człowiekiem zagadką, ostatnią deską ratunku.
To Vladimir Nabokov (Autobiografia raz jeszcze) i jego kuriozalne rozważania na temat kondycji bramkarza. Gdyby grał na skrzydle albo w środku pola, nie miałby czasu, żeby takie fajerwerki odpalać. Dobry bramkarz to bramkarz milczący, jak Iker Casillas, który poprowadził Hiszpanów do zwycięstwa w Kijowie. Nieprzenikniony, pewny, małomówny, nigdy nie wpadłby na pomysł, żeby mówić o otaczającym go nimbie chwały. Domeną bramkarzy jest pewne wycofanie i zagadkowość, i tak niech zostanie.
2
Czym jeszcze, oprócz nauczycielki moralności albo pola chwały dla bramkarza-matadora, może być piłka nożna w literaturze, pokazuje wydany z okazji Euro zbiór esejów polsko-ukraińskich pisarzy pod tytułem Dryblując przez granicę. Polsko-ukraińskie Euro 2012. Ośmioro autorów reprezentujących osiem miast gospodarzy spisało osiem opowieści, głównie o piłce i historii, czasem polityce, czasem biznesie – czyli o tym wszystkim, co łączy się jakoś z futbolem i miejscami, w których rozgrywano mecze mistrzostw. Polskę reprezentują Marek Bieńczyk (Warszawa), Natasza Goerke (Poznań), Paweł Huelle (Gdańsk) i Piotr Siemion (Wrocław), Ukrainę – Jurij Andruchowycz (Kijów), Natalia Śniadanko (Lwów), Ołeksandr Uszkałow (Charków) i Serhij Żadan (Donieck).
Paweł Huelle opowiada o historii gdańskiego futbolu. Pretekstem do wycieczki w przeszłość, którą autor odbywa wraz ze swoim bohaterem, panem Jankiem, kibicem Lechii, jest reportaż o walkach między kibicami skonfliktowanych klubów. Dzisiaj rozwiązywane są one przy pomocy kijów, noży czy, w najlepszym razie, pięści, kiedyś – pisze Huelle – ograniczano się do krzyków w rodzaju „Arka się zasmarka” albo „Lechia dziady”. To trudne do wyobrażenia dla każdego, kto chociaż raz był w ostatnich latach na meczu polskiej ekstraklasy i słyszał, jakie pieśni obecnie usłyszeć można na trybunach.
No i widzisz, co to się teraz wyrabia? Koniec świata. (…) Dzisiaj piłka nożna nie ma już takiego smaku jak dawniej!,
pisze Huelle. Nostalgia jest podstawową emocją w jego eseju. Pan Janek, sympatyczny, trochę hrabalowski narrator, któremu Huelle oddaje głos, wraca wspomnieniami do czasów przedwojennych, kiedy w Wolnym Mieście Gdańsku rozegrano towarzyski mecz Gedanii Gdańsk z żydowską drużyną z Drohobycza. Był rok 1934 i wchodzących na stadion piłkarzy witał przygotowany przez działaczy NSDAP napis: „Żydzi i Polacy precz z Gdańska!”. Spotkanie mimo wszystko się odbyło i zakończyło remisem 4:4. Polacy i Żydzi wtedy jeszcze mogli być względnie spokojni, za kilka lat taki mecz byłby już nie do pomyślenia.
Marek Bieńczyk, w rozpisanej na zbyt wiele głosów i poruszającej zbyt wiele tematów opowieści, pisze między innymi o stadionach prawobrzeżnej Warszawy, z tym najważniejszym, Stadionem Dziesięciolecia, na czele. „Po tej gorszej stronie Wisły on jeden przedstawiał Siłę, on jeden był Miejscem”, „to była nasza królowa”, wspomina Bieńczyk. Stadion Dziesięciolecia był niezwykły. Począwszy od architektury – przypominał wulkan, trybuny wzniesione zostały na wałach usypanych z gruzów zburzonej stolicy, poprzez standard – kiedy powstał, był obiektem sportowym światowej klasy, typu olimpijskiego (dziś nie ma w Polsce obiektu, który spełniałby olimpijskie wymogi), aż po wydarzenia, dla których był areną – jak oglądany przez stutysięczną widownię mecz lekkoatletyczny między Polską a USA, dramatyczny protest Ryszarda Siwca z 1968 roku czy msza papieska odprawiona podczas pielgrzymki w 1983 roku. W końcu zrujnowany stadion stał się targowiskiem, to czasy znacznie bliższe, nie ma o czym gadać.
Pisząc o Stadionie, nie mogę powstrzymać się przed krótką osobistą dygresją, co, mam nadzieję, zostanie mi wybaczone. Na przełomie wieków – może był rok 1999, może 2000 – w barwach ursynowskiego klubu piłkarskiego S.E.M.P. wybiegłem na płytę Stadionu Narodowego na mecz przeciwko Sparcie Praga. Byliśmy najmłodszą drużyną ligi trampkarzy, a Sparta była liderem. Dostaliśmy straszne lanie, 0:12, nawet dla nas, przywykłych do przegranych, było to bolesne, ale gorycz porażki łatwiej było przełknąć ze świadomością, że gramy na tym słynnym stadionie, na którym Deyna strzelał bramkę Milanowi, a lekkoatleci bili rekordy świata.
Tekst Natalii Goerke ma niewiele wspólnego z piłką nożną, natomiast Wojciech Siemion – podobnie jak Paweł Huelle i, do pewnego stopnia, Marek Bieńczyk – udaje się w nostalgiczną wyprawę w przeszłość, porównując piłkarskie wczoraj i piłkarskie dzisiaj Wrocławia. W ogóle tęsknota za tym, czego już nie ma, dominuje w Dryblując przez granicę, zwłaszcza u Polskich autorów. Próżno szukać zachwytów nad nowymi stadionami (a przecież ten w Gdańsku jest jednym z najpiękniejszych na świecie) czy napięcia związanego z nadchodzącymi mistrzostwami. Dużo za to ciekawych opowieści o tym, jak było, zanim Michel Platini wyciągnął z koperty kartkę z werdyktem przyznającym Polsce i Ukrainie organizację Euro, a nawet zanim ktokolwiek pomyślał, że to w ogóle możliwe.
Tak jak podczas mistrzostw reprezentacja Ukrainy zaprezentowała się lepiej niż reprezentacja Polski, tak i ukraińscy autorzy napisali lepsze teksty o goszczących Euro miastach. Esej Natalii Śniadanko, poświęcony głównie skomplikowanej historii Lwowa, mógłby się zapewne równie dobrze znaleźć w przewodniku turystycznym albo opracowaniu historycznym, ale i piłka nożna ma w nim swoje miejsce. Autorka informuje nas między innymi, kiedy narodził się galicyjski futbol. Było to w lipcu 1894 roku, Sokół Lwów wygrał z bezimienną drużyną z Krakowa 1:0. Mecz trwał sześć minut, a strzelcem pierwszego galicyjskiego gola był student Włodzimierz Michał Chomicki.
Stałem po lewej stronie pod bramką krakowską, przed którą kotłował się tłum graczy. Nagle z tego tłumu wyleciała piłka (…), zawinąłem od razu silnie prawą nogą w stronę bramki i piłka (…) przeleciała niespodziewanie nad głową krakowskiego bramkarza,
wspominał bohater na łamach „Gazety Lwowskiej”. Jak widać, początkowo podejście do zasad gry czy ustaleń taktycznych było dość liberalne, a do historii przeszedł ten, kto znalazł się w odpowiednim miejscu i miał trochę szczęścia. Bogowie futbolu bywają kapryśni i trudno przewidzieć, a tym bardziej zrozumieć ich wyroki. Dlatego gra w piłkę nożną ma w ogóle sens. Jest tak przypadkowa jak samo życie i jedyne, co możemy zrobić, to starać się chociaż na chwilę przejąć kontrolę, na przykład odpowiednio podkręcając piłkę i umieszczając ją w okienku bramki przeciwnika.
Jurij Andruchowycz dość szczegółowo i bardzo pięknie (to chyba najlepszy tekst zbioru) opowiada o słynnym ukraińskim duecie piłkarsko-trenerskim Walery Łobanowski-Ołeg Bazyłewicz, który największe triumfy święcił z Dynamem Kijów w latach 70. i 80. Dwaj kijowscy geniusze próbowali zapanować nad przypadkowością futbolu. Sprowadzili do Kijowa armię naukowców – od biochemików do cybernetyków – a treningi swojej drużyny planowali wedle zasad modelowania matematycznego. Skuteczność ich metody doszła do takiego stopnia, że gdy – już jako trenerzy – polecili swoim piłkarzom, aby półfinał Pucharu Europy wygrali 3:0, do przerwy osiągając wynik 2:0, tak też się stało. W końcu jednak bogowie futbolu musieli się zemścić. Matematyka sprawdza się w laboratoriach, na boiskach rządzą inne prawa, dlatego Dynamo zaczęło przegrywać, a kariery Łobanowskiego i Bazyłewicza się załamały. Andruchowycz widzi w tej – zupełnie zgodnej z duchem futbolu – przegranej statystyki z żywiołem upadek racjonalizmu. Zupełnie słusznie, na boisku racjonalizm sprawdza się z rzadka (chociaż ostatnio, niestety, coraz częściej) i dlatego warto oglądać mecze.
Dwa ostatnie eseje to dość ciekawe opowieści o historyczno-społecznym obliczu futbolu w Charkowie i Doniecku, najmniej popularnych miastach Euro. Ołeksandr Uszkałow opowiada o historii charkowskiej piłki nożnej i napięciach między kibicami ukraińskich klubów, a zamykający stawkę Serhij Żadan o zbudowanej na milionach Rinata Achmetowa, do którego w Donbasie należy niemal wszystko, potędze Szachtara Donieck i o problematycznych związkach między donieckim futbolem a polityką, które są niemal nierozdzielne.
Wszyscy autorzy, w mniejszym lub większym stopniu, wychodzą poza boisko, przypisując piłce nożnej takie czy inne znaczenie. Raz jest to, jak u Wojciecha Siemiona, gwarant tożsamości w miejscu, gdzie historia przewróciła wszystko do góry nogami, raz, jak dla Huellego, pomost ponad podziałami, kiedy indziej, jak u Żadana, pole rozgrywki politycznej.
3
Ale w piłce nożnej nie o to tak naprawdę chodzi. Nie o jednoczenie rozbitego społeczeństwa, konstruowanie tożsamości czy stadionowe lekcje patriotyzmu, nie o lekarstwo na rany zadawane przez historię i nie o budowanie przyjaźni ponad podziałami, wreszcie nie o kanalizowanie niepokojów społecznych i na pewno nie o utwierdzanie albo obalanie władzy, chociaż piłka nożna bywa z tym wszystkim, i wieloma innymi rzeczami, łączona. Najważniejszy jest ten moment, kiedy dobrze uderzona piłka ląduje w siatce. W tej jednej chwili, w tym ułamku sekundy wszystko inne przestaje się liczyć. Po raz kolejny trzeba przyznać rację Pilchowi, który powiada, że
kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy.
Może dlatego każda próba zintelektualizowanego opisu, wszystkie te bezcelowe wysiłki socjologów, antropologów i filozofów badających związki między piłką nożną a społeczeństwem, kulturą, religią i Bóg jeden wie czym jeszcze, muszą skapitulować przed jedną sekundą absolutnej pełni, przed krótkim momentem czystej, wydestylowanej radości, której próżno szukać gdziekolwiek indziej. Piłka nożna nie jest kwestią życia i śmierci, nie jest opowieścią ani filozofią, nie jest niczym więcej niż piłką nożną, czyli najskuteczniejszym środkiem pozwalającym wyciszyć wszystkie szmery rzeczywistości w jednej, niepowtarzalnej (aż do następnego gola) chwili jasności, gdy siatka jeszcze trzepocze, a niepokój znika.
Paweł Kulpiński
kilka uwag do artykułu
-rzeczywiscie jedynie istotna i niezbedna w footballu sytuacja jest wtedy jak pilka przekroczy linie bramkowa. reszta to dodatki mało istotne z których tworzymy świat pilki noznej
-bramkarz jest na 100% piłkarzem sprawnym inaczej( głównie psychicznie) i w mniejszej skali lewoskrzydlowy równiez – to się w wiekszosci druzyn sprawdza.
– w opisywanym spotkaniu pilkarskim na stadionie 10- lecia w ktorym semp ursynow przegrał ze sparta praga 0 – 12 a uczestniczył w nim autor, grała w druzynie zwycieskiej na bocznej obronie dziewczyna i kilkanoście lat temu nie miało to żadnego znaczenia bo byla to zabawa mlodych ludzi w pilke dzisiaj pewnie sytuacja ta skonczyłaby się awanturą, walkowerem, odwołaniem od czegokolwiek pyskówką rodziców, jakąś dyswalifikacją kogośkolwiek bo p.n. idzie w kierunku paranoi i przewartosciowania a powinno sie liczyc tylko to ile razy pilka po strzałach lepiej grajacej młodzierzy z pragi przekroczyła linię bramkową