
Gdy zeszłej nocy zła i sfrustrowana wyrzuciłam ledwie zaczęty tekst do kosza, znów nawiedziła mnie myśl, która nieproszona przychodzi ilekroć próbuję sklecić byle akapit – nienawidzę pisania.
I.
Literatura byłaby całkiem dobrym zajęciem, gdyby nie to pisanie –
K.I. Gałczyński
Zaczęło się około 1995 roku, kiedy to nauczyłam się czytać. Nie powiem, że właśnie wtedy literatura z impetem wkroczyła w moje pięcioletnie życie, bo według rodzinnej legendy na pierwszy elementarz wybrałam sobie program telewizyjny. Potem jednak poszło z górki – pochłonęłam każdą książkę dla dzieci, którą znalazłam, intrygował mnie ogromny regał taty, wypełniony kryminałami, wreszcie nadszedł czas, że pochłaniałam wszystko, co wpadło mi w ręce i miało literki. Oczywiście ta historyjka nie jest szczególnie porywająca, nie mogę jednak oprzeć się myśli, że w jakiś sposób stanowi wspólne doświadczenie wszystkich, którzy na dowolnym etapie życia dali się uwieść opowieściom. Z pierwszym spotkaniem z literaturą jest trochę jak z miłością, tyle że tutaj dziewczyna, zamiast spotkać chłopaka, bierze do ręki książkę (albo, jak ja, „Tele Tydzień”) i nagle wszystko przewraca się do góry nogami. Jak pierwszy żar ostygnie, swój porządek zaprowadza proza codzienności z właściwymi sobie urokami w rodzaju chrapania, prania skarpetek i sprzeczek o to, kto w tym tygodniu miał wynosić śmieci. W moim związku z literaturą kryzys przychodzi z pisaniem.
Gdzieś pomiędzy kompulsywnym studiowaniem etykiet i ulotek reklamowych a świadomym ukształtowaniem własnego czytelniczego gustu, pisanie pojawia się jako naturalna kolej rzeczy. Przyzwyczajeni do zanurzania się w cudzych narracjach, w pewnym momencie sami zaczynamy tworzyć swoje. W moim przypadku poszło dość szybko. Po zapoznaniu się ze stosem zbiorów bajek, a jeszcze przed nieśmiałymi próbami eksploracji zakazanego regału, sprezentowałam młodszej siostrze złożone arkusze papieru, na których spisałam własne wersje baśni o Kopciuszku, Śnieżce i Śpiącej Królewnie; były opatrzone stronami tytułowymi, ilustracjami i autografem. Do końca podstawówki zaczęłam przynajmniej siedem powieści. Czy muszę jeszcze dodawać, że prowadziłam pamiętnik? Ta eksplozja grafomanii skończyła się gdzieś w liceum, kiedy zaczęłam coraz częściej sięgać po ambitniejsze dzieła i spoglądać na nie krytycznie. Być może ta świeżo nabyta umiejętność pozwoliła na trzeźwą ocenę własnego dorobku, może zadziałało coś innego, ale właśnie od tego momentu przelewanie myśli na papier stało się męką.
W Nagim lunchu Cronenberga jest taka scena, w której bohaterowie pisarze spierają się o to, jak powinno się pracować nad tekstem. Jeden twierdzi, że każda poprawka jest cenzurowaniem własnych myśli, tych najszczerszych i najprawdziwszych. Z kolei dla drugiego mozolne szlifowanie zdań to rezultat poczucia winy wobec czytelnika; winy, że to, co mu oferujemy, wciąż nie jest wystarczająco dobre. Cały ten dialog podsumowuje dyskusję równie starą, co sama literatura – czy pisarzowi bliżej do wieszcza czy do rzemieślnika? Prawdopodobnie najlepsza odpowiedź to ta pragmatyczna: jednemu do jednego, drugiemu do drugiego. Mnie osobiście pisanie kojarzy się wyłącznie z powolnym wykrwawianiem się. Otwarcie zazdroszczę każdemu, kto po prostu „siada i pisze”, a już w krańcowy podziw zmieszany z odrobiną lęku wprawiają mnie pisarze pokroju Stephena Kinga, rok w rok wydający po kilka książek. Nie uważam, że tekst jest jak wino – im dłużej poleży, tym lepszy. Przeciwnie, zawsze zastanawiało mnie, jakim cudem pisarze poświęcający całe lata na doskonalenie jednego utworu są w stanie jeszcze na niego patrzeć. W moim przypadku – wierzę, że nie tylko w moim – zawsze zapowiada się dobrze. Inspirujący bodziec uruchamia lawinę skojarzeń i pomysłów, zdania same się składają (wszystkie błyskotliwe), tylko patrzeć, jak powstaje strona za stroną. Wtedy właśnie coś się dzieje. Za każdym razem, gdy odpalam nowy dokument w Wordzie, dostaję czegoś, co nazywam zatorem twórczym. Wcześniejsze pomysły wydają się nieciekawe, wnioski naiwne, a słowa, które wcześniej nasuwały się same, teraz jakoś nie chcą przyjść. Czasem wręcz odwrotnie – natłok twórczych myśli jest tak intensywny, że aż obezwładniający, a słowa wprawdzie przychodzą, ale zamiast układać się w zgrabną melodię, przypominają raczej zgrzytanie zlodowaciałego śniegu pod nogami. Minuty mijają, kursor miga, a ja rzeźbię akapity w marmurze. Po kilkunastu godzinach i litrach wypitej herbaty stawiam ostatnią kropkę, jednocześnie marząc, by nigdy więcej nie musieć zbliżać się do komputera.
II.
U mnie jest blisko z serca do papieru –
A. Osiecka
Zastanawiam się, skąd bierze się cała ta niechęć. Dawno zauważyłam, że im więcej czytam, tym trudniej mi pisać. Nie zadowala mnie tłumaczenie, że wszystkiemu winne są kompleksy po porównaniu własnych zdolności z uznanymi pisarzami; nieco bardziej przekonuje obawa przed krytyką. Odnoszę wrażenie, że wszelka twórczość zawsze budzi w swoim wykonawcy niepokój, lęk przed spotkaniem z odbiorcą. Nie oszukujmy się – nie istnieje pisanie dla samego siebie. Gdy piszemy, zawsze (świadomie lub nie) zakładamy, że ktoś prędzej czy później nas przeczyta.
Zafascynowani literaturą, zanurzamy się w rozlicznych historiach do tego stopnia, że mimowolnie zmieniamy swój sposób postrzegania świata, i nie chodzi mi tu o myślenie utartymi schematami narracyjnymi. Z czasem wszystko wokół nas staje się jedną wielką opowieścią, wprawdzie momentami nudną, ale niezaprzeczalnie bogatą w bohaterów i wątki. W chwili, w której przestaje nam wystarczać rola biernego obserwatora, chwytamy za pióra, a to daje poczucie mocy ingerowania w rzeczywistość. Pisząc, tworzymy sobie własną. To jest chyba to, co mają na myśli wszyscy ci powtarzający jak mantrę, że poprzez pisanie wyrażają siebie. Wcale nie trzeba dokonywać literackiej spowiedzi, by zdradzić się przed czytelnikiem. Pamiętam, jak rytualnie zniszczyłam wszystkie swoje pamiętniki, kiedy tylko dorosłam na tyle, by czuć z ich powodu zażenowanie. Wcale nie ich treść mnie zawstydziła; wtedy po raz pierwszy pomyślałam, jak bardzo obnaża nas to, w jaki sposób konstruujemy zdania, jakie słowa wybieramy, nawet to, które znaki interpunkcyjne wolimy od innych. Pisanie jest każdorazowo zaproszeniem odbiorcy do wkroczenia w najbardziej osobistą przestrzeń. Ta nagła, intymna relacja z obcym budzi wewnętrzny opór, a gdy już oswajamy się z myślą, że oto stoimy nago przed tłumem ludzi, to chcemy przynajmniej zaprezentować się z jak najlepszej strony i przybieramy najkorzystniejszą pozę. W pisaniu sprowadza się to do dopracowywania szczegółów, które u mnie często sięga absurdu. Godzinami myślę, czy dane zdanie rzeczywiście potrzebuje jeszcze jednego przymiotnika.
III.
Pisarz jest to człowiek, któremu pisanie przychodzi trudniej niż wszystkim innym ludziom –
T. Mann
Przytaczam wypowiedź Manna nieco przekornie, bo wcale nie uważam, żeby trudność w przelewaniu słów na papier była tu decydującym kryterium. Dawno temu King wyznał w którymś z wywiadów, że od lat pisze nie mniej niż dwa tysiące słów dziennie. Przychodzi mi do głowy obraz taśmy produkcyjnej, ale i tak nie odmówiłabym Kingowi miana pisarza. Jest jednak coś pocieszającego w tym, że nawet dla wielkich prozaików i poetów pisanie bywało męczarnią. Wciąż zachodzę w głowę, czemu ja (a ze mną rzesze innych) właściwie piszę, skoro tak bardzo tego nie lubię. Odpowiedź może być tylko jedna – bo czytam. Nam, pasjonatom literatury, życie musi jawić się jako bezustanny obieg historii. Chłoniemy jedne i tworzymy własne, szukając dla nich dróg ujścia. W gruncie rzeczy wszyscy przecież jesteśmy w jakimś stopniu ekshibicjonistami. Może to wszystko podszyte jest jeszcze tym naiwnym przekonaniem, że pisaniem można realnie zmienić świat?
Zamiast odpowiedzi, z ulgą stawiam kropkę i wyłączam komputer. Piszę ten tekst już od piętnastu godzin.
Karolina Pakieła
Zobacz także:
Marcel Schwob: wybitny pisarz niewybitny