Wielkie piękno jest, jak myślę, filmem o rozpaczy. Rozpacz ma swojego konkretnego nosiciela: króla światowców Jepa Gambardellę.
Jep jest pisarzem, a raczej pisarzem został, kiedy zadebiutował (i na debiucie koniec) powieścią Ludzka maszyna czterdzieści lat temu. Po debiucie niczego już nie napisał, ale szybko i na stałe znalazł się w najwyższych sferach. Jego ambicją nie było wszakże tylko przynależenie do śmietanki towarzyskiej Rzymu. Chciał panowania, mocy pozwalającej obrócić fałsz, blichtr i kicz bezmyślnych zabaw w proch. Jak sam powiada, osiągnął cel. I oto widzimy go w absolutnie rozbrajającym ujęciu, w powolnym obrocie, z papierosem w ustach, podrygującego w samym centrum orgii swych sześćdziesiątych piątych urodzin. Uosobienie wdzięku w każdym ruchu, spojrzeniu, długim pocałunku wymienionym z przypadkową pięknością, unoszącego rękę z szerokim uśmiechem. Wrażenie nie byłoby z pewnością tak silne, gdyby nie podstarzała uroda nienagannego, sympatycznego, pełnego gracji i werwy dżentelmena. Chwilę później ten sam mężczyzna wydobyty zostaje na środek przed roztańczone towarzystwo. Uśmiech znika, z oczu zieje smutek – zza ekranu płynie monolog bohatera o jego przeznaczeniu do wrażliwości, do sztuki. Do niedostosowania i bycia pisarzem, a więc, jak można mniemać, do samotności. Mogłoby się to wydać pretensjonalne, banalne nawet – a nie jest. Coś za to zaczyna niepokoić, na portrecie pojawia się pęknięcie.
Po młodości utraconej na południu Gambardella osiadł w Rzymie, lub inaczej, Rzym zamknął się nad nim. W królestwie konsekwentnie podtrzymywanej popularności i wśród dobrobytu roztrwonił talent, zadowolił się posadą redaktora rubryki towarzyskiej i samym trwaniem w kręgu kruchego i płytkiego prestiżu. Myślę, że wszystkie zmarnowane lata upływały mu w oparach wygodnej złudy: zna wszystkich i wszyscy go znają, ba, poważają i pożądają jego towarzystwa, obce są mu trudności zwyczajnych dni (na żer wychodzi przecież w nocy i do świtu dobija niezmiennie w tej samej beztrosce), a jednocześnie jest wiecznie obok, wiecznie poza. Nad rozhulaną zgrają, z ostrzem ironii wymierzonym czy to w żałosne wybryki współczesnych artystów konceptualnych, czy w przyjaciół przybierających przekomiczne pozy… On – należy i nie należy, uczestnik i w mgnieniu oka zjadliwy obserwator patrzący z oddalenia. Gdy mówi: „wszyscy jesteśmy na krawędzi rozpaczy” temperuje Stefanię, ale trudno dostrzec, by do rozpaczliwego położenia się przyznawał i upatrywał pocieszenia we wspólnej kontemplacji upadku. To prędzej wyraz akceptacji pewnej życiowej sytuacji, określonego „tu i teraz”, przy równoległym poczuciu zawieszenia w sferze granicznej, pomiędzy wrakowiskiem socjety a prywatnym wyobrażeniu o sobie samym. Wyobrażeniu, bo Jep ku zagładzie i całkowitemu wyjałowieniu pędzi nieuchronnie, szybciej i okrutniej niż reszta rzymskiego towarzystwa.
Osobliwie przejmująca jest dla mnie scena krótkiego dialogu z dziewczynką ukrytą pod kratą kaplicznej rotundy. Motyw skądinąd znany, a jednak na pytanie: „kim jesteś?” bohater nie potrafi znaleźć odpowiedzi. Wtedy w losach czarującego literata zarysowują się tragizm i piętno klęski ponoszonej z każdym dniem. Oczywiście można powątpiewać, czy ktokolwiek szczerze zdołałby wyrazić swoje credo w dwóch słowach. Ta bezradność jest jednak uderzająca, jeśli ma się w pamięci Jepa spoglądającego bystrym okiem na chłopca z siostrą zakonną obierającą pomarańcze pośród wirydarza, Jepa wrażliwego i spostrzegawczego, przyjmującego hołdy pięknych kobiet. Pęka forma cynicznej gry, doświadczony aktor wypada z roli, kiedy doświadczeniu śmierci stawia go wobec bezmiaru pustki, nad którym zwykł się unosić.
Jeżeli zgodnie z mottem spojrzymy na Wielkie piękno jak na podróż, ważnym motywem musi wydać się surrealistyczna sekwencja znikającej żyrafy. Gambardella może rzeczywiście pragnie wtedy zniknąć. A tu kolejne rozczarowanie. Ludzie nie znikają, to tylko sztuczka, nic więcej. Zostaje rozpacz i znikąd pociechy.
Czy jednak Wielkie piękno nie oferuje widzowi żadnej pociechy? Myślę, że nie. Scena powrotu Jepa Gambardelli do miejsca, którego być może nigdy nie opuścił, wydaje mi się katartyczna. Pod wpływem stuletniej Świętej – postaci w połowie magicznej, misjonarki otoczonej legendą i fałszywym kultem, a mimo to zupełnie do świata pozornej religijności i bezlitośnie wyszydzonej, zepsutej kościelnej instytucji nieprzynależącej, kobiety o twarzy ze średniowiecznych ikon – Gambardella podejmuje próbę powrotu do miejsca, którego być może nigdy nie opuścił. Podróż upadłego pisarza na pewną wyspę, gdzie był pewnego lata, dawno temu zestawiona jest z mozolną wspinaczką staruszki po schodach Bazyliki Świętego Jana. I siłą rzeczy obok siebie stają się dwa dotknięcia. Święta dotyka swego wyobrażenia o wierze, Jep – pierwszej, zapewne jedynej, umarłej już miłości.
W tonie delikatnego, spokojnego nihilizmu opadają złudzenia o poszukiwaniu wielkiego piękna, o poznawaniu ukrytego, sięgania po nieosiągalne, gdzieś znika dotychczasowe poczucie rozpaczy. Jest tylko śmierć, poprzedzona życiem – a poza życiem, nie ma niczego godnego zainteresowania. Tu, najpewniej, nareszcie zaczyna się powieść.
Tomasz Olkuśnik
Zobacz także: