Pomimo tego, że Łazarewicz otrzymał w zeszłym roku najważniejszy polski laur literacki, nikt jakoś nie pokusił się o napisanie pełnowartościowej recenzji jego utworu, jeśli nie liczyć portali historycznych. Może nie da się napisać recenzji reportażu?
Wielu słyszało o sprawie Przemyka, ale tylko w kilku ogólnikach. Zazwyczaj wiemy o nim, że był maturzystą, synem opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej. Zakatowali go milicjanci, którzy zostali potem uniewinnieni w zmanipulowanym procesie. Czasami informacja o Przemyku kończy się na słowie „milicjanci” i nie uwzględnia Sadowskiej. Śmierć chłopca jest wymieniana w jednym ciągu z innymi niewyjaśnionymi zbrodniami późnego PRL-u.
Łazarewicz stosuje niewielką inwersję kompozycji i dwa plany narracyjne: na przemian opowiada wydarzenia od maja 1983 do lipca 1984, od zbrodni do wydania wyroku, oraz rekonstruuje życie Grzegorza, jego matki, osób zamieszanych w sprawę. Pod koniec książki przenosi się jeszcze do 2015 r. Dzisiaj takie zabiegi są przezroczyste, ich brak budziłby znudzenie. Reportaże zbyt łatwo osiągają poziom dobrze napisanego dzieła, ale raczej trudno sobie wyobrazić, by pojawiło się tu (jak i gdzie indziej) dzieło wybitne. Nie chcę jednak pisać o „literackości” tego typu utworów. Myślę raczej o tym, że reportaż, uznawany za coś nie do końca literackiego, bo opowiadający „prawdziwą historię”, pozwala popatrzeć na rzeczywistość w taki sposób, że niejako widzimy w niej literaturę, zapomnianą, nienapisaną, a także odbicie naszych marzeń o dobrej literaturze.
Aktorzy dramatu
Łazarewicz nazywa „aktorami”, gdy wchodzą na salę sądową, dwóch sanitariuszy, Szyzdka i Wysockiego, zaszczutych i zmanipulowanych przez SB, by to oni, a nie milicjanci, przyznali się do winy albo nawzajem oskarżyli o pobicie Przemyka. (Sanitariusze wieźli chłopca do szpitala spod komisariatu na warszawskiej Starówce, gdzie funkcjonariusze MO zadali mu śmiertelne ciosy). Kiedy eksperymenty sądowe wykazały, że w karetce nie ma jak się zamachnąć, by uderzyć w brzuch, prokuratura lansowała tezę, że Szyzdek i Wysocki, co jeszcze bardziej absurdalne, skatowali maturzystę w szpitalnej windzie. Słowo „aktorzy” nie budzi tu jeszcze podejrzeń, ironia znajduje się tam, gdzie mogliśmy się jej spodziewać.
O Cezarym F., koledze Przemyka i głównym świadku morderstwa, który został na ulicy pod komisariatem i słyszał wrzaski Grzegorza, autor pisze, że „nie jest żadnym cukierkowym lalusiem, ma pokręcony życiorys i mimo młodego wieku nieźle się poobijał na zakrętach życia”. Mimowolnie Łazarewicz korzysta z wychodzącej już z użytku odmiany polszczyzny („cukierkowy laluś”), zestarzałej jak rzekomy urok PRL-u, utrzymującej się jeszcze w tytułach książek, mowie starych ludzi i niektórych dowcipach. Efektem jest potoczny, mieszany styl, który pisarz przyjemnie przeładowuje informacjami – znów, to nic szczególnie osobliwego. Ale dalej robi się tylko ciekawiej.
Podobnie jak bywa w powieści, reportaż Łazarewicza porusza wiele innych kwestii, które z głównym tematem, śmiercią maturzysty, są tylko powiązane. Nareszcie dowiedziałem się więcej o Barbarze Sadowskiej, matce Przemyka, wspominanej w kontekście losów jej syna w niezręcznych wzmiankach, pozostałych jak gdyby po nagłówkach amerykańskiej telewizji, która upraszczała wszystko na potrzeby widza z wolnego świata. Widz taki otrzymywał następujący przekaz: Przemyk był młodym poetą, który zginął z rozkazu najwyższych władz. Już tutaj pojawiają się sprzeczne narracje, domysły mieszają się z faktami. Przemyka trudno nazwać poetą, a jego zabójstwo najprawdopodobniej nie było zaplanowane. Uproszczenie rozrasta się i w konsekwencji dla kogoś, kto dziś słyszał o tej sprawie, Sadowska staje się czasami nawet „znaną poetką”, chociaż mało kto przed tragedią o niej słyszał, poza garścią wierszy niewiele opublikowała, od tworzenia wolała życie bohemy.
Sadowska – mówi o niej Łazarewiczowi były działacz „Solidarności” Józef Pinior – nie pasowałaby do żadnej współczesnej polskiej narracji opisującej PRL: ani do prób zrobienia z niej matki męczennika, ani do opowieści o kobiecie „wyzwolonej”. Zmarła też zbyt wcześnie (w 1986 r.), by stać się symbolem zbrodni komunistycznych i dalej walczyć o sprawiedliwość. Odnajduje się najlepiej u Łazarewicza, w migawkach z życia literackiego w PRL-u, które wydaje się tak pociągające w porównaniu z dzisiejszym życiem kulturalnym. Przez otwarte mieszkanie Sadowskiej (na 11 piętrze wieżowca przy ulicy Hibnera – dziś to ulica Zgoda – w samym centrum Warszawy) przewijali się literaci-dysydenci i zaprzyjaźnieni z nimi działacze opozycji. Jeśli nawet nie zaglądali tam Michnik i Kuroń, o znajomościach matki Przemyka krążyły legendy. Była to chyba ostatnia epoka godna legendy, mająca styl rozpoznawalny dla przyszłych pokoleń, epoka, w której życie literackie miało jeszcze znaczenie dla życia całego kraju, chociaż chodziło już tylko o zaangażowanie artystów w politykę.
Wiktor Woroszylski, który wielokrotnie pomagał Sadowskiej i napisał do Mieczysława Rakowskiego list protestacyjny w sprawie Przemyka, powiedział przesłuchującej go prokurator Jackowskiej: „uważałem, że do mnie jako pisarza należy, zgodnie z tradycją, reprezentowanie w takiej chwili głosu opinii publicznej”. Ale zaraz – kto to jest Woroszylski? Nie kwestionuję jego gestu, zauważam tylko, że Woroszylski – podobnie jak tylu innych autorów, którzy stopniowo oddalili się od komunizmu i stali dysydentami – nie istnieje jako autor, jego nazwisko jest martwe, kojarzymy je raczej z epokami i „pokoleniami” minionego systemu, a nie z utworami. PRL konserwował stare przyzwyczajenia w życiu kultury (i wielu innych dziedzinach życia), przez co jej subiektywny upadek, jaki nastąpił po transformacji, był jeszcze boleśniejszy, niż gdybyśmy należeli do Zachodu. W opóźnionej postnowoczesności polskiej kultury odbiorca kojarzy nazwisko, ale nie zna pisarza. Ludzie tacy jak Woroszylski stali się historią, dobrze grają bohaterów reportażu, ale nie posiadają już indywidualnego twórczego rysu. Był to zmierzch bycia pisarzem na poważnie, oświetlony z rzadka i właściwie przypadkowo blaskiem fleszy, nieuwikłany w ironicznie narcystyczne „tworzenie wizerunku” na Facebooku.
Czytając o spotkaniach w mieszkaniu Sadowskiej, nie sposób pozbyć się wrażenia, że autor reportażu mimochodem pokazuje kres jakiegoś marzenia. Marzenia zarazem ładnego i brzydkiego: o aktywnej wspólnocie, o zabawie zmieniającej się w politykę i polityce wkraczającej w zabawę, o powszechnie uznawanych autorytetach, „nazwiskach”, o świecie, który łatwo przedstawić. Dlaczego dzisiaj żadne takie życie (literackie i nie tylko) nie wydaje się możliwe? – nie tłumaczy tego do końca ani uraz po stalinizmie, ani wulgarny smak kolonialnego kapitalizmu.
Odkrywanie anonimów
Dzięki książce Łazarewicza mam wrażenie, że mogę sobie wyobrazić społeczeństwo tamtych dni, a przez to zrozumieć, jak wyglądało tło opisywanej sprawy. Do dziś popularna opinia mówi: mord na Przemyku był mordem politycznym, próbą zastraszenia jego matki – „znanej poetki” – i środowiska opozycyjnego.
Problem w tym, jak pokazuje Łazarewicz, że to zabójstwo zupełnie się Kiszczakowi nie opłacało – o ile jakieś dokumenty albo przekazy, świadczące jednak o celowości zbrodni, nie zostały usunięte czy zgubione. Połowę książki zajmuje opis (dodajmy, fascynujący) gorączkowych i bezczelnych prób tuszowania sprawy przez aparat państwowy. Usłużny profesor filozofii Józef Borgosz doradził śledczym, żeby próbowali udowodnić, że wrzaski katowanego Przemyka były tak naprawdę okrzykami „w stylu karate”. Aparat już jednak kruszał i został skompromitowany po raz kolejny w oczach polskiego społeczeństwa i zachodnich mediów. Oczywiście nie znaczy to, że zabójstwo Przemyka nie było mordem politycznym. Było nim w innym, subtelniejszym, trudniejszym do zrozumienia sensie, który zarazem mówi bardzo dużo o mechanizmach działania socjalistycznego państwa.
Łazarewicz dowodzi, że Przemyk zginął, bo milicjanci czuli się bezkarni, myśleli, że mogą „ukarać”, a nawet zabić każdego zwykłego człowieka, wystarczyło uderzać tak, „żeby nie było śladów”. Zbrodniczy system umożliwiał degrengoladę ludzi takich jak Ireneusz Kościuk – w oczach czytelnika to on jest głównym podejrzanym o zabójstwo – pochodzących z małych, prowincjonalnych miejscowości (Czerkasy pod Tomaszowem Lubelskim), traktujących pracę w MO jako awans społeczny. Kościuk w 1983 r. był tylko dwa lata starszy od Przemyka. To człowiek bez przeszłości, bez biografii, którego Łazarewicz znajduje dziś na Facebooku jako zadowolonego z życia mężczyznę w średnim wieku. Ten szeregowy kiedyś funkcjonariusz reżimu stał się konsumentem z brzuszkiem. Pospolici ludzie mają tajemnicę, pospolici ludzie nie mają żadnej tajemnicy.
Ktoś powiedział, że książkę Łazarewicza czyta się z wściekłością, że chcielibyśmy surowo ukarać wszystkich odpowiedzialnych za tę zbrodnię, ale zarazem „postać” Kościuka odkrywa „banalność” komunistycznego zła. Właściwie trudno nawet mówić o banalności. Sprawca jest tak nieciekawy, że niemal bezosobowy. Jego przykład pokazuje, jak system mieszał w społeczeństwie, demoralizował anonimowych, przeciętnych ludzi (nawet poniżej przeciętnej), przeciągał ich na swoją stronę. Szary człowiek, który stał się mordercą, miał też duże szanse na uniewinnienie, nie tylko w komunistycznej Polsce.
Nieoczekiwane narracje
„Tę ośmiotomową rozprawę o machinie państwa próbującej przemielić jednostkę czyta się jak polityczno-kryminalny thriller, pomijając siermiężny język tajnych służb, którym to wszystko napisano. Wciąga” – pisze Łazarewicz o przechowywanej w IPN teczce Cezarego F., świadka koronnego pobicia Przemyka. Nie dziwi mnie, że w połowie lat 90. ktoś podpalił stolarnię F., innym razem ktoś próbował zatkać komin w jego domu. „O takich historiach czyta się w książkach, ale póki się człowiek nie otrze o nie, nie ma pojęcia, jak niszczą ludzi, jak wielkie czynią wokół spustoszenie” – mówi Łazarewiczowi jeden ze świadków. W internecie łatwo znajduję kuriozalne nazwisko Cezarego F., które Łazarewicz zataił przez uczciwość albo przez odwołanie do tradycji.
Marian Płachecki natknął się kiedyś na „nieznane arcydzieło prozy realistycznej” – a może raczej wczesny reportaż? – stworzone w innym stanie wojennym, przez innych szpicli na usługach Rosji. Polskie tłumaczenie wydała w 2003 r. nieśmiertelna Bellona. Chodzi o cotygodniowe raporty, które w latach 1861-64 zbierał i przedstawiał cesarzowi przewodniczący Komitetu Cenzury, autor podręcznika historii Polski i Herbarza rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego, najwyżej zatwierdzonego, szwagier Puszkina, którego poeta określił jako „miałkiego pedanta na niemieckim zakwasie”, Nikołaj Pawliszczew. Bo też historię (literatury) tworzą w równej mierze geniusze, co miałcy pedanci. Tytuł brzmi Siedmicy polskogo miatieża, Tygodnie polskiego buntu. Filip Mazurkiewicz nie bez powodu nazywa ten utwór – bo w rosyjskim wydaniu zbiór „klasycznych donosów kryminalno-policyjnych” stanowi czwarty tom „dzieł” Pawliszczewa – „brakującą w drugiej połowie XIX wieku wielką, wielogłosową i wieloaspektową realistyczną epopeją narodową, raporty owe odpowiadają bowiem szkolnej definicji epopei, która wszak ukazuje dzieje większej społeczności – narodu w tym wypadku – w przełomowym dlań momencie historycznym”.
Raporty Pawliszczewa przekazują nużąco wielobarwny obraz społeczeństwa. Na przykład w lutym 1862 r. cenzor informował cara, że „chłop ze wsi Leśniczówka w powiecie lubelskim dostarczył karabin, który ziemianin Olszewski trzymał u siebie bez pozwolenia”. Z kolei „chorąży smoleńskiego pułku piechoty nazwiskiem Sadowski został zdegradowany do stopnia szeregowego (bez pozbawienia szlachectwa) za to, że wszedłszy 15 października do kościoła św. Jana, pozostał tam i nie wyszedł aż do czasu, zanim go wraz z innymi nie aresztowano”. Można pożałować cara, że zamiast Tołstoja czytał ten nudnawy materiał, przeciążony nadmiarem szczegółów. Domagał się, by Pawliszczew gromadził także plotki, słuchy i gadki, w ten czy inny sposób wydobyte przez agentów „to, o czym się mówi” nad Wisłą – „kolumnę rozrywkową”, jak powiada tłumacz Tygodni…, Apoloniusz Zawilski. Car chciał mieć możliwie najbliższe źródłom informacje o nastrojach w Królestwie Polskim. Mniej więcej połowę objętości „dzieła” w wydaniu rosyjskim skreślili zresztą cenzorzy, żeby czytelnicy nie dowiedzieli się o cynizmie organów ścigania.
Dmitrij Lichaczow dowodził kiedyś, że Iwan Groźny był lepszym stylistą niż większość pisarzy jego epoki. Utwór Pawliszczewa i jego „siatki współautorów”, nie tak pierwszorzędny i skierowany w pierwotnej wersji tylko do jednego czytelnika, wpłynął zaskakująco na polską literaturę. W zderzeniu z tym „realizmem” pisarze tacy jak Prus i Orzeszkowa wypracowali alternatywny model realizmu, jak mówi Mazurkiewicz, „system niebezpieczeństwa” literatury. Drążyli absurd świata, nie próbując zadowolić czytelnika ciepłymi przypływami imperialnej narracji. Także na tym przykładzie widać, jak reżim, stosujący przemoc i stwarzający sobie silną opozycję, z perspektywy wieków wydaje się bardziej interesujący od epoki najnowszej. Życie literackie lat 80. XX wieku wydaje się piękniejsze i prawdziwsze od dzisiejszego, tym bardziej literatury końca XIX wieku nie da się porównać z dzisiejszą, jeśli nawet Pawliszczew i, jak to się dziś zwyczajnie mówi, „autorzy stanu wojennego” 1981 r., byli siebie warci.
Opowieść o systemie
Nie wszystko w Polsce lat 80., opisywanej przez Łazarewicza niby mimochodem, posiada najwyższy walor narracyjny. „Postrach” demokratycznej opozycji, prokurator Wiesława Bardon (zwana Bardonową), nie miała nazwiska tak fantazyjnego jak sędziny stalinizmu. Należała do schyłkowej epoki, kiedy służba bezpieczeństwa musiała utrzymywać pozory legalnego działania. To Bardonową podsumowuje Łazarewicz aluzją literacką, którą wychwyci każdy absolwent polskiego rozszerzonego w liceum i dzięki której uśmiechnie się doktor filologii. Być może w tekście znajdują się inne takie nawiązania, ale podobnie oczywistych nie dostrzegłem.
Słyszałem kiedyś, że przypadek wozu Drzymały byłby niemożliwy w zaborze rosyjskim. Władze pruskie musiały bawić się z niepokornym chłopem w kotka i myszkę, władze rosyjskie po prostu nasłałyby na niego Kozaków. Jednak system portretowany przez Łazarewicza, choć ma wschodnie pochodzenie, nie może już jawnie mordować ludzi. Niewydolny gospodarczo reżim już dawno poddał walkę ideologiczną, a próby zaspokajania „obywateli” dobrobytem drugiej kategorii spaliły na panewce. Czy już nie odwilż z 1956 r. zapowiadała upadek władzy?
To wolne media zadawały komunizmowi najcięższe ciosy. (Inna jest ich rola w najnowszej książce Łazarewicza, poświęconej sprawie Gorgonowej. Tam gazety z lat 30. żerują na tragedii i niszczą życie niewinnych osób zamieszanych w zbrodnię, takich jak dzieci morderczyni). Obecność zachodnich telewizji i korespondentów prasowych sprawiła, że nie można było po prostu zamordować albo uwięzić niewygodnych świadków. Bezpieka dość zręcznie, ale nie całkiem skutecznie, usiłowała „przykryć” zbrodnię, wykorzystać medialne „wrzutki”. Podziałało to na krótką metę, doprowadziło do uniewinnienia sprawców zbrodni (dlatego do dziś nie wiadomo, który konkretnie milicjant zadał śmiertelne ciosy), ale nie mogło ocalić wizerunku reżimu.
Kiedy skończyłem czytać reportaż, uderzyło mnie, że wszystkie operacje bezpieki – zorganizowanie siatki informatorów, utrzymywanie specjalnych pododdziałów zajmujących się tylko sprawą Przemyka, śledzenie dzień i noc niepokornych świadków – musiały kosztować ogromne siły i środki, których komunistom brakowało. Natura nie znosi próżni: aparatczycy porzucili państwowy terror na rzecz metod mafijnych, zrozumieli, jak w swoim czasie zrozumieli gangsterzy, że od skrytobójstw i strzelanin lepsze są malwersacje w białych rękawiczkach. Przestępstwa finansowe nie pobudzają zresztą wyobraźni mas podobnie jak przelew krwi, więc w razie wpadki łatwiej uniknąć wyroku.
Nie chcę interpretować reportażu Łazarewicza tylko jako zbioru socjologicznych diagnoz. Współczesna kultura zbyt nachalnie przedstawia swoich bohaterów (w znaczeniu: herosów) jako wojowników rzucających wyzwanie totalitarnemu Goliatowi wśród pompatycznej muzyki. W opowieści o Przemyku nie ma samotnego bohatera: potworowi trzeba było zadać wiele ciosów, by zmusić go do jakichkolwiek ustępstw. Widać sylwetki osób, które nie dały się złamać władzy. Gdy od ich indywidualnych decyzji zależała prawda o śmierci człowieka i cały prestiż komunistycznego państwa – jak w przypadku F., który z anonimowego maturzysty stał się najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Polsce – podjęli właściwe wybory. Nie wszystkie drogi wyjścia zostały zamknięte.
Przemysław Batorski