indeks
Żródło fot.: polona.pl

Z seksualizmami, czyli wyrazami dotyczącymi życia płciowego, jest zupełnie jak z Pornhubem – rozumie je i używa ich prawie każdy, lecz jakby w trybie incognito. I najczęściej wyłącznie w Internecie.

Dla lingwistyki nowe seksualizmy to takie „święte wyrazy” – trudno stwierdzić, do którego z rejestrów stylistycznych należą i czy w ogóle są poprawne – nie figurują one w „oficjalnym” językoznawstwie, nie znajdziemy ich w słownikach, mimo że nierzadko mnogość ich użyć wskazuje na to, że są już dobrze zadomowione w uzusie. A przecież analiza zarówno nowej leksyki związanej z seksem, jak i dotychczasowych badań nad tą sferą polszczyzny mówi nam wiele nie tylko o tendencjach rządzących w języku, lecz także o seksualności Polaków.

Jeśli przejrzymy jedną z pierwszych prac poświęconych wyrazom odnoszącym się do seksu – Higienę językowego obcowania, przed oczami ukaże się nam zarumieniony Zenon Klemensiewicz. Tak pruderyjny, że zrobił rzecz w językoznawstwie bardzo rzadką: podał definicję bez przykładów. „Pornofemizmy – jak czytamy – to wyrażenia, które nazywają dyskretne części organizmu kobiecego i męskiego, różne funkcje fizjologiczne, różne drastyczne i drażniące sytuacje, zwłaszcza z dziedziny przeżyć seksualnych”[1]. O jakie jednak właściwie chodzi słowa – nie wiadomo.

Do literatury naukowej na szczęście zamiast pornofemizmu wszedł termin łagodniejszy – seksualizm. Po raz pierwszy pojawił się on u Jacka Lewinsona w Słowniku seksualizmów polskich z 1999 roku i został zdefiniowany jako „wyraz lub frazeologizm określający treści dotyczące sfery seksualnej, charakterystyczny dla słownictwa odnoszącego się do spraw seksu (płci, płciowości)”. Dzisiaj, przyglądając się niektórym z haseł słownika Lewinsona – najobszerniejszej i właściwie jedynej monografii poświęconej tej sferze językowej – można kilkakrotnie przetrzeć oczy ze zdziwienia.

Wśród haseł pojawia się na przykład biseks. Słowo zostało odnotowane jako ogólnopolskie i opatrzone definicją: „ktoś cierpiący za zaburzenie popędu płciowego polegające na tym, że jest on skierowany zarówno ku osobnikom płci przeciwnej, jak i własnej”. Adidas to po prostu „nazwa choroby wenerycznej” (choć pewnie chodziło AIDS) oraz (podobno neutralne) określenie osoby homoseksualnej, którą – korzystając ze słownika – można np. przecwelić bądź wsadzić jej dyszel w g*wno. Jeśli natomiast chodzi o heteroseksualistów: ich życie łóżkowe – przynajmniej językowo – wydaje się nieco delikatniejsze, bo określają je takie hasła, jak: współżyć, miłość czy grzeszyć.

Śmiać się z innych badaczy, wytykać im pruderyjność i zastanawiać się nad oczywistymi zmianami semantycznymi jest jednak zdecydowanie łatwiej niż opisać słownictwo sobie współczesne – szczególnie w sposób nienaukowy. Zwłaszcza kiedy nagle okazuje się, że większość naszych znajomych wcale nie słyszała nowych seksualizmów, nikt z nich nawet z ciekawości nigdy nie zajrzał na strony pornograficzne i przenigdy nie szukał na forach internetowych odpowiedzi na nurtujące go pytania natury erotycznej. Kilka moich koleżanek i kilku kolegów zapytanych o korzystanie z portali z filmami dla dorosłych, oburzyło się wręcz, że w ogóle mam co do nich takie podejrzenia.

Nieco samotnie wyszłam teraz na miłośniczkę internetowej pornografii i „jakichś zboczeńców” z czatów, forów internetowych. Trudno, ale to właśnie tam natrafiłam na najwięcej nowych seksualizmów. Przyjrzałam się im i zrozumiałam przede wszystkim jedno: Polacy są niczym gwiazdy porno. Czytają lub oglądają coś o fistingu i – przynajmniej jako anonimowi użytkownicy – od razu zaczynają fistować. Wymieniają się opiniami o rimmingu, a na portalach randkowych, gdzie można umówić się na kolację ze śniadaniem, szukają kobiet, które potrafią squirtować, robią blowjob lub są milfetkami. Panowie na stronach z iksami w nazwie wystawiają oceny divom, gdzie indziej snują fantazje o gangbangu czy jakichś scenach znanych im z twardej pornografii. Transseksualista jest transetką, a kobieta dominująca – zarówno prywatnie, jak i na co dzień – dominą. Z kolei magazyny gejowskie intrygują zapożyczoną z angielskiego różą, określając ją „kwiatkiem z innej bajki”, podczas gdy panie zastanawiają się w Internecie nad zakupem dilda.

Tych zaledwie kilka przykładów pokazuje, że w przypadku dzisiejszych seksualizmów dominują te same tendencje co w polszczyźnie ogólnej: do ekonomizacji, do kompletacji oraz do funkcjonalnej repartycji. Wyraźniej jednak od tych tendencji widać to, że wśród tej leksyki przeważają anglicyzmy, które nie tylko zdobywają polską odmianę, lecz także „połykają” nasze rodzime synonimy – przykładem jest chociażby blowjob, zastępujący obecnie bardzo liczne polskie określenia seksu oralnego. Dostrzegamy również, że słownictwo to dość często odnosi się do fetyszy i dewiacji. Należałoby więc zapytać: czy popularność zyskały wśród Polaków fetysze czy może po prostu pornografia internetowa? Obserwując ciągły przyrost seksualizmów-anglicyzmów, można też oczywiście wskazać po prostu na ogólną ekspansję języka angielskiego lub właśnie na powszechną dostępność w sieci filmów dla dorosłych, wśród których dominują produkcje amerykańskie. Warto jednak też zwrócić uwagę na to, co zauważyła Halina Rybicka: że ujemny ładunek uczuciowy może łączyć się z niektórymi wyrazami już w języku, z którego zostały one zapożyczone[2].

Może więc taka „internacjonalizacja” seksualizmów jest pewną próbą przełamania językowego tabu? Anglicyzmy brzmią przecież neutralnie, nie są nacechowane, mimo że nierzadko odnoszą się do desygnatów uznawanych za obrzydliwe; można by wręcz powiedzieć, że nazywają właśnie te „różne drastyczne i drażniące sytuacje, zwłaszcza z dziedziny przeżyć seksualnych”, o których pisał Klemensiewicz. Jednak właśnie ich obce brzmienie nie wskazuje na ten, powiedzmy, „pornofemiczny” charakter.

Ma to oczywiście zalety, bo – być może – takie „umiędzynarodowienie” leksyki dotyczącej sfery seksualnej przyniesie większą otwartość Polaków, a co za tym idzie – poprawę ich świadomości seksualnej. Z drugiej strony z nową leksyką wiąże się też pewne ryzyko: wyrazy niealarmujące w żaden sposób o czasem wręcz niebezpiecznym charakterze niektórych praktyk (np. rimming) przy wciąż niskiej świadomości Polaków i popularności pornografii mogą stać się nawet pośrednią przyczyną ryzykownych zachowań. W końcu ci sami Polacy, którzy są tak obeznani w przytaczanej tu „terminologii” (i którzy wypełniają statystyki dotyczące użytkowania serwisów pornograficznych), dość blado wypadają w badaniach na temat wiedzy o życiu płciowym. Dodatkowo niepokojące jest to, że nowe seksualizmy – choć tak obecne na licznych forach internetowych – nie zawsze są używane przez edukatorów seksualnych, a ich definicję łatwiej znaleźć w wersji filmowej niż werbalnej. Chociażby wspomniana już – tajemniczo i nawet romantycznie brzmiąca – róża jest tak naprawdę niczym innym, jak po prostu wypadaniem odbytnicy. I choć przykład wydaje się dość okropny, to jednak dobrze oddaje relację miedzy wieloma nowymi seksualizmami, językiem edukatorów seksualnych a niską świadomością dotyczącą życia seksualnego.

Wróćmy już jednak do nieco pominiętych dotychczas tendencji rządzących wśród seksualizmów. Na dominację zapożyczeń z języka angielskiego wpływają przede wszystkim dwa czynniki: z jednej strony dostępność pornografii amerykańskiej, z drugiej – internacjonalizacja języka angielskiego, który pozwala uniknąć leksemom nacechowania. Śledząc rozwój nazw fetyszy i fetyszystów (np. doggersi, fisterzy), możemy dostrzec działanie tendencji do komplementacji, natomiast nowa, bardzo „precyzyjna” leksyka odnosząca się do stosunków analnych to wynik działania tendencji do repartycji. Ekonomizację natomiast widać tu najlepiej na przykładzie wspomnianego słowa blowjob.

Na koniec można by zapytać jeszcze o jedno: czy mnogość nowych seksualizmów w języku to efekt naszej otwartości czy może odwrotnie – pruderyjności, która każe szukać nowych dróg eufemizacji, ale jednocześnie z jakichś przyczyn zamyka nasz słownik wyrazów związanych z życiem płciowym wraz z wyłączeniem komputera? W końcu jakoś rzadko przyznajemy się do znajomości seksualizmów. Szczególnie tych nowych.

Karolina Banasiak

[1] Z. Klemensiewicz, Higiena językowego obcowania, „Język Polski” 1965, z. 45, s. 6.

[2] H. Rybicka, Losy wyrazów obcych w języku polskim, Warszawa 1967, s. 115.

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *