Zbiorcza odpowiedź na recenzje z kina, czyli artykuł bez metafor i aluzji

Błyskotliwy tekst publicystyczny powinien zaczynać się od mocnego, kontrowersyjnego stwierdzenia, a dalej napięcie powinno rosnąć. Tak więc proszę bardzo – nie jestem koneserką kina, na dźwięk słów „ambitny film” od razu odechciewa mi się siadać przed ekranem, bawią mnie amerykańskie komedie romantyczne. Patrzę na nie jednak krytycznie i jestem świadoma, że film, który spełnił swoje zadanie jako narzędzie dostarczania rozrywki, nie staje się automatycznie filmem dobrym.

Cechą błyskotliwej polemiki powinna być krwiożercza i miażdżąca krytyka oponenta. Ostatnio w portalu „Niewinni Czarodzieje” pojawiły się dwie recenzje filmów Woody’ego Allena, które, choć różne, mają wspólny punkt wyjścia – Allen czasy największej świetności ma już za sobą, a jego ostatnie dzieła to tylko popłuczyny jego talentu. Talentu w dodatku płytkiego, bo przecież – jak pisze Mikołaj Starzyński – „Co by nie myśleć, kino Woody’ego Allena, mimo że autorskie, nie jest kinem szczególnie wymagającym”.

Autor recenzji ostatniego filmu Allena (Midnight in Paris), jakkolwiek obdarza reżysera swoim uznaniem, jednak nie przeszkadza mu to wykorzystać okazji do wykazania swojej wyższości. Udało mu się w dwóch słowach podsumować istotę uroku reżysera z saksofonem: „ten film łączy w sobie to, co u Allena najlepsze, a więc humor z sentymentem”. Jeśli chodzi o film, jego istota sprowadza się do podróży w czasie (które, wraz ze stanowiącym dla nich tło Paryżem, uniknęły sentymentalizmu, za co otrzymuje reżyser wyrazy uznania), odkrycia prawdy o wiecznej tęsknocie za „złotym wiekiem”, a także „jeszcze jednego stałego wątku” – problemu bycia artystą. Na koniec dowiadujemy się, że Midnight in Paris to wprawdzie film godny polecenia, a jednak nie dzieło wybitne.*

Recenzent pozwolił sobie na stwierdzenie, że kino Allena nie jest zbyt wymagające. Niestety, dowiódł, że jest zbyt wymagające dla niego. Roszcząc sobie pretensje do tego typu określeń, warto byłoby dowieść, że samemu się owo kino pojmuje. Podsumowanie wątków filmu jest powierzchowne i pozbawione zrozumienia. Gdyby chodziło wyłącznie o pogoń za złotym wiekiem (w znaczeniu, jakie nadaje tym słowom autor recenzji – „Wygląda to trochę tak, jakby Allen (pamiętajmy, że traktuje on swoje filmy jako autoterapię) rozprawiał się ze swoją własną utopią retrospektywną” –  wspaniale brzmiące, a jednak puste sformułowanie!), to z pewnością nie byłoby nic ciekawego ani odkrywczego. Przecież najlepsze u Allena są humor i sentyment, jakże mogłoby chodzić o coś więcej…? Poza tym przecież rozgryźliśmy już twórcę mówiąc, że traktuje swoje filmy jako autoterapię. Wspaniały wytrych, dzięki któremu widz czuje się automatycznie zwolniony z obowiązku poszukiwania głębszej interpretacji.

Piotr Woyke napisał recenzję Poznasz przystojnego bruneta. Nie żałował sobie stwierdzeń w rodzaju „Nie ma więc znaczenia, że [Allen] od dawna nie nakręcił nic, co można by z czystym sumieniem nazwać świetnym”, „Artystyczne intencje Woody’ego Allena prawie zawsze są dla innych nieodgadnione”, „trochę żal, że nie będzie już kolejnego dzieła na miarę Annie Hall”. Irytująco pewny siebie ton tej recenzji sprawia, że odpowiadanie na nią w podobny sposób nie budzi wyrzutów sumienia. Wprawdzie autor z góry przyznał się, że oglądał wyłącznie z poczucia obowiązku i omal nie usnął, przez co odechciewa się z nim dyskutować, ale może przynajmniej ktoś zastanowi się nad sensownością jego wypowiedzi.

Od czego zacząć dyskusję właściwie nie wiadomo, ponieważ sam recenzent przyznał, że filmu nie dość, że nie zrozumiał, to nawet nie próbował zrozumieć. Film jest „zlepkiem historii, które znamy z własnego doświadczenia (niespełniony pisarz, mężczyzna próbujący wskrzesić swoją młodość, małżeństwo, które się rozpada itp.)”. Bardzom ciekawa, które odnosi do siebie recenzent, jako że jego pewność siebie sugeruje, że nie może być n

buy cheap amoxil

iespełnionym pisarzem, wiek – że nie próbuje wskrzeszać młodości. „Wątkiem, który nakręca fabułę filmu, jest wiara starszej pani, matki Sally, w szarlatanerię uprawianą przez znajomą wróżkę” – pojawienie się tego zdania położę na karb senności, która morzyła ponoć recenzenta podczas projekcji, ponieważ gdyby film faktycznie obejrzał, takiej bzdury by nie napisał.

Absolutnym clou recenzji jest jednak następujący fragment: „Być może celem Allena było wyśmianie wyżej wymienionych zjawisk, niemniej nie zostało to uczynione w sposób wyrazisty. Podobnie jak w Vicky Cristina Barcelona lub Co nas kręci, co nas podnieca, wszystkie (nawet pozornie poważne) tematy, takie jak śmierć czy miłość, są uładzone i zaserwowane w zdatnej do spożycia formie weekendowej historyjki dla mieszczucha. Niestety, niewiele w tym wszystkim wdzięku, znacznie więcej zaś zwykłej nieudolności”. Jego paradność wydaje się nie wymagać komentarza, ciekawi mnie tylko jaki przykład podałby autor, żeby ukazać faktycznie wielkie kino. Rozumiem bowiem, że poruszanie „pozornie (!!!) poważnych” tematów w formie innej niż grobowa powaga obraża jego gust. Współczuję.

Nie będę taka, spróbuję obu panom wytłumaczyć, czego nie zrozumieli. Woody Allen nie jest Bergsonem ani Hitchcockiem, to fakt, ale to nie sprawia, że jego wypowiedzi artystyczne nie zasługują na uwagę tylko dlatego, że są dziełami „tego małego, przewrotnego nowojorczyka, który z wielkim uporem twierdzi, że jego ulubioną rozrywką jest oglądanie meczów w telewizji” i „uroczego safanduły” (Piotr Woyke). To, że gdzieś pojawia się humor i, o ironio, ironia, bynajmniej nie wyklucza refleksji poważnej aż do rozpaczliwego rozdarcia duszy. Pod neurotycznym humorem i rzewnym sentymentalizmem Allena kryje się drżenie duszy dążącej do samounicestwienia i wieczności jednocześnie. W bystrej obserwacji – która od wieków nie bywała w cenie u obserwowanych – i celnym wykpieniu problemów ludzkości nie kryje się tak modna dzisiaj społeczna refleksja, „wielka myśl” godna prawdziwego Amerykanina, wojna o ratowanie świata czy inne autoterapeutyczne wmawianie sobie, że zrobienie filmu o cudzym nieszczęściu uczyni nas lepszymi ludźmi. Kryje się paniczny strach przed światem i ogromna miłość do tego świata. Talent Allena (zgadzam się z panami w tym, że słowem „geniusz” szafować nie lubię, choć chętnie przeczytałabym ich recenzję Incepcji) przejawia się w tym, że wychodząc od głupawych i pozornie codziennych problemów, mówiąc pozornie wprost – rozdziera duszę swojego widza, zabiera ją ze sobą w podróż, pokazuje zło i dobro.

Nie można zaprzeczyć, że wiele filmów Allena jest do siebie podobnych, że pojawia się w nich ten sam neurotyczny humor, że bohaterowie nie potrafią poradzić sobie ze swoją samotnością, że wielu z nich nie zdaje sobie nawet sprawy z jej istnienia. Że ludzie obdarzeni darem refleksji i zrozumienia pozbawieni są jednocześnie środków, które pozwoliłyby im sobie z tym zrozumieniem poradzić. Że istotą zrozumienia jest bezradność. A jednak, jeśli tak duża część widzów wzdycha do filmów dawniejszych, to widać, że wciąż przesłanie reżysera wybrzmiewa nie dość jasno .

Oczywiście, jak każdy artysta, Allen stworzył filmy lepsze i filmy słabsze. Powtarzalność postaci i motywów, a także męczący chwilami narcyzm reżysera-aktora sprawiają, że trudno byłoby obejrzeć całą kolekcję jego dzieł jednym ciągiem. To wszystko jednak nie oznacza, że można machnąć na nie ręką i bezmyślnie położyć na półkę z łatwymi komediami.

Filmy Allena są łatwe tak samo, jak łatwe są klasyczne powieści. Mają fabułę i wiele chwytów, które każdy może rozpoznać, dużo humoru, który śmieszy nawet jeśli nie jest zrozumiany. Ta warstwa daje poczucie zrozumienia, usypia czujność i sprawia, że nie każdemu będzie się chciało szukać drugiego dna. A szkoda, bo warto.


* Aby nie zostać posądzoną o stronnicze streszczenie recenzji, zapraszam do przeczytania jej tu:

http://niewinni-czarodzieje.pl/o-polnocy-w-paryzu-nowy-lepszy-woody-allen.

Anna Mędrzecka

zp8497586rq

6 Comments

  1. Szanowna Pani,
    Pozwolę sobie na krótką odpowiedź. Po kolei:

    Czy każda mało pochlebna ocena filmu jest wywyższaniem się …? Nie bardzo wiem jak na równie dziwaczny zarzut odpowiedzieć. Nie porównuję się przecież do Allena, stwierdzam jedynie, że według mnie jego kino nie jest szczególnie wymagające, zwłaszcza ostatni film. Rozumiem, że – jako osoba słabo zaznajomiona z kinem jako takim („nie jestem koneserką kina”) nie miała Pani za dużo styczności z trudnymi filmami, ale proszę mi wierzyć – one istnieją.

    Nigdy w życiu nie przeszło mi nawet przez myśl, że „wypowiedzi artystyczne” Allena nie zasługują na uwagę – wręcz przeciwnie – to mój ulubiony reżyser i osobisty idol. Nie twierdziłem też nigdy, że humor wyklucza w czymkolwiek głębszą refleksję. Tyle tylko, że w ostatnim filmie nie widzę nic szczególnie głębokiego czy zaskakującego. Oczywiście, jeśli Pani widzi w O północy w Paryżu „drżenie duszy dążącej do samounicestwienia i wieczności jednocześnie” – cóż, szanuję to.

    W odpowiedzi na moją recenzję pisze Pani, że używane przeze mnie sformułowania są puste i powierzchowne, nie proponując jednak swojej interpretacji O północy w Paryżu. Byłoby również wskazane powołanie się na jakieś przykłady, zwłaszcza, gdy używa Pani sformułowań typu: „Talent Allena (…) rozdziera duszę swojego widza, zabiera ją ze sobą w podróż, pokazuje zło i dobro”.

    Z jednym na pewno się zgadzam – nie jest Pani koneserką kina, zwłaszcza kina Allena. Nikt zaznajomiony z nim nie pomyliłby Bergsona z Bergmanem (idolem Allena i – przy okazji – doskonałym przykładem reżysera, którego filmy nazwałbym wymagającymi). Rozumiem też, że nie każdy musi wiedzieć na jakim instrumencie gra Woody Allen, ale jako, że o nim mowa przypomnę – gra na klarnecie, nie na saksofonie. Polecam film Wild Man Blues. Tylko – błagam – bez szukania w nim drugiego dna. Pozdrawiam.

  2. Cóż, cały ten zgiełk towarzyszący recenzjom filmów Allena na tym portalu jest dla mnie jedynie przykładem potwierdzającym znany aforyzm: „Nigdy nie dyskutuj z idiotą; najpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a następnie pokona doświadczeniem”.

  3. Witam,

    z odpowiedź dziękuję i również odpowiadam. Chciałam tylko zaznaczyć, że mój tekst jest odpowiedzią na dwie recenzje, w związku z czym automatycznie nie wszystkie uwagi odnoszą się do obu z nich.
    Niepochlebna ocena to jedno, pisanie o czymś jako niewymagającym to drugie, moim zdaniem zdecydowanie zawierające element wywyższania się. Słowo „wymagający” nie ma być przy tym synonimem słowa „trudny”. Generalnie filmy określane jako „trudne” mnie odstraszają i nie dlatego, żeby cechowała mnie niechęć do intelektualnego wysiłku, ale dlatego, że zazwyczaj cechuje je przerost formy nad treścią.
    Jeśli chodzi o interpretację „Północy w Paryżu” to z pewnością należałoby przejść do konkretów. Można na przykład zastanowić się, jakiej odpowiedzi udziela Allen na niewątpliwie wciąż w jego twórczości istotne pytanie o sens i sposób tworzenia. Zupełnie przeoczył Pan w swojej recenzji filmu fragment o stosunku seksualnym jako momencie zapomnienia o lęku przed śmiercią. Lęk przed śmiercią nie jest tylko pustym frazesem – on też, prosze zauważyć, jest wątkiem przewijającym się przez filmy Allena i to nie tylko na poziomie fabularnym, ale także w podskórnej warstwie utworów. Powiedziałabym, że chyba cała ta twórczość jest próbą poradzenia sobie z tym lękiem – ale nie chodzi mi o autoterapię. Sztuka, która ma służyć wyłącznie autorowi byłaby płytka. Film, który w każdej klatce krzyczy „och, mam wspaniaaałe drugie dnooo, a to, że mnie nie rozumiesz to właśnie dowodzi że jestem genialny” zraża mnei do siebie po pięciu minutach.

    Pytanie, czym jest „coś szczególnie nowego czy głębokiego”, czego Pan w tym filmie nie widzi. Przy pewnym spojrzeniu nie ma nic nowego ani głębokiego od starożytnych Greków, w tym sensie nie widzę nic takiego także.

    pozdrawiam,

  4. ps. Aby uniknąć posądzeń o anonimowość, zaznaczę, że pod nickiem „Adme” kryje się autorka tekstu.

  5. Wydaje mi się, że duża część nieporozumień, jakie pojawiają się w Waszej dyskusji, wynika z przyjęcia założenia, iż dzieło ambitne (formalnie bądź przez wybranie przedmiotu opisu) musi być z definicji „głębokie” tzn. zawierać w sobie odkrywcze, skomplikowane wewnętrznie wnioski, znacznie wykraczające poza poziom umysłowy tzw. przeciętnego człowieka. Otóż to wcale nie tak się czasami układa. Sztandarowy przykład to chociażby „Anna Karenina” Tołstoja (który ogólnie nie ufał żadnej ideologii nie dającej się wytłumaczyć w prostych słowach). W ostatniej części powieści Lewin dręczony jest brakiem poczucia sensu życia, aż do momentu, kiedy jego chłop(!) podsuwa mu myśl, iż należy czynić dobro wobec innych. Niejako lustrzanym odbiciem takiego podejścia jest fragment z „Hannah i jej sióstr” (poprzedzony zresztą cytatem z Rosjanina) , jednego z najlepszych filmów Allena. Grany przez reżysera Mickey po uświadomieniu sobie własnej śmiertelności , rozważa nad faktem marności ludzkiego życia w obliczu nieuchronnego końca. Oglądając jednak w kinie „Kaczą zupę” braci Marx i obserwując niej beztroską zabawę, ostatecznie dochodzi do wniosku, że człowiek ma tylko jedno życie i trzeba je wykorzystać najlepiej jak się tylko da. A liczne utwory o „prostych ludziach” ? Opowiadania Czechowa (kolejny idol Allena), spore partie powieści Dostojewskiego? Nawiązując do innego artykułu: w tym też widziałbym poważną wadę metody Bayarda, jaka tworzy u szerszego grona odbiorców dość fałszywy wizerunek sztuki wysokiej. Rozróżnienie powinno się odbywać, jak we wstępie powyższego artykułu, na linii ambitne – nieambitne. Sporej części krytyków po prostu trudno przyznać, iż utwór należący do sztuki popularnej może być udany artystycznie. To zaś, że coś jest ambitne, niekoniecznie musi ochronić jego twórcę przed klęską. Nie znaczy to oczywiście, iż wszystkich wielkich artystów można bardzo łatwo rozgryźć. Ale są po prostu sytuacje, które bardzo pięknie podsumował Miłosz: „Żegnaj mi. Z rąk do rąk podajmy / Skromnej mądrości dar zwyczajny. / Jak widzisz, nie mam ja recepty / Do żadnej nie należę sekty, / A ocalenie tylko w tobie. / Jest to po prostu może zdrowie / Umysłu, serca równowaga, / Bo czasem prosty lek pomaga, / A lekarz kiedy jest znużony / Odpowiadaniem na androny / I szarlataństwa mu dopieką – / Zaleca befsztyk, rosół, mleko.”
    Do samego Allena żywię uczucia mieszane, przestałem na bieżąco śledzić jego dorobek. W jego koncepcji artystycznej sporo jest elementów świetnych, ale nudzi nieco ich powtarzalność. Umówmy się, to już nie jest ten sam człowiek, który swoim podejściem zmieniał język filmowy (przy okazji, autorkę może zainteresować fakt, iż przypisuje się mu „niechcący” wskrzeszenie gatunku komedii romantycznej przy pomocy „Annie Hall”).
    Jeszcze pozostaje wyjaśnić sprawę celów i metod dyskusji, bo odnoszę wrażenie, że ich błędnie rozumienie ogólnie zniechęca ludzi do dłuższej wymiany zdań. Cechą błyskotliwej polemiki powinno być przede wszystkim udowodnienie rywalowi, że się myli, krwiożerczość i miażdżenie to już cechy opcjonalne i rzeczywiście, w wielu przypadkach lepiej ich unikać. Natomiast otwarte wyrażanie własnego zdania często bywa postrzeganie jako coś złego. OK, mogę się zgodzić, że „pewny siebie ton” może być jednocześnie „irytujący”, lepiej jednak zastanowić się, czy autor nie przekazuje nam za jego pomocą jakichś ważnych informacji. Czy przypadkiem nie ma on może racji? W ogóle takie podejście jest dla mnie czymś dziwnym, jako odejście od polskiej tradycji krytycznej. Zastanówcie się, na co się poważał Mochnacki określając klasycyzm jako „szczudła umysłowe dla partaczy”. Przeczytajcie „O krytykach i recenzentach warszawskich” Mickiewicza – tekst od którego rozpoczyna się właściwie nowoczesna krytyka w Polsce. Patrzcie, co robił Irzykowski, jak Słonimski w „Gwałcie na Melpomenie” niszczył inscenizacje, które mu się nie spodobały. Zapoznajcie się z Sandauerem, legendarnym przecież ze względu na swoją pasję polemiczną, z tym, co pisali późnej Tyrmand, Kisielewski, Walc… Może wasz punkt widzenia trochę się zmieni.
    Jeśli autor pisze, iż dzieło obejrzał jedynie z obowiązku, bądź, że film znudził go aż do uśpienia, to ja rozumiem, co chciał przekazać. Mogę ewentualnie nie podzielać jego klasistowskich uprzedzeń( on sam jest robotnikiem, czy może hrabią udzielnym?…).
    Tyle na razie na ten temat.
    Pozdrawiam

  6. Co do „celów i metod dyskusji” – naprawdę bardzo proszę o ponowne przeczytanie recenzji pana Woyke. Arogancja, którą w tamtej recenzji prezentuje, naprawdę uniemożliwia dyskusję ze stawianymi przez niego tezami. Doprawdy, przepraszam, ale nie rozumiem, dlaczego można, mówiąc kolokwialnie, „jeździć” po reżyserze, który przecież recenzji nie przeczyta i się do niej nie odniesie, jednak utrzymana w podobnym tonie krytyka samej recenzji jest już tak trudna do przełknięcia. [Zaznaczam, że te słowa nie dotyczą tekstu pana Starzyńskiego].
    Co do odkrywczości i znaczenia słowa „ambitna’, „wymagająca” sztuka – niestety, w krytyce zarówno literackiej, filmowej jak i ogólnie artystycznej zauważam zjawisko zachwytu dla wszystkiego, co niezrozumiałe. Niestety, przykro mi, ale osobiście stoję na stanowisku zdroworozsądkowym i uważam, że czasem bełkot jest po prostu bełkotem, a nie genialną myślą, której mój umysł nie pojmuje. To oczywiście nie wyklucza istnienia literatury i sztuki trudnej i wartościowej, ale dla mnie słowo „trudny” bądź „ambitny” synonimem słowa „wartościowy” nie jest. Co do słów „nowy”, „odkrywczy” itp. to pochodzą one z innego porządku i nie wiem czy jest sens je tu przywoływać. Osobiście nie wymagam od filmów odkrywania Ameryki.

    I jeszcze na koniec – trudno powiedzieć recenzentowi, że się myli. Recenzent ma pełne prawo do swojej opinii, a w kwestiach gustu dyskutować jest trudno. Mogę tylko powiedzieć, że recenzent myli się spłycając na przykład treść opisywanego filmu do prostych podróży w czasie, ograniczając znaczenie filmu do jego fabuły. Jednak, jak wiadomo, istotą ironii – która przecież jest w twórczości Allena obecna – jest dochodzenie do prawdy nieosiągalnej w inny sposób. Albo widzimy ten przebłysk prawdy, który pojawia się w chwili zderzenia światów, albo nie. Jeśli nie – tłumaczenie nie pomoże. Nie da się sensu ironii ująć w słowa. Jeśli już jesteśmy przy „Annie Kareninie”, to zdaje się że Tołstoj zapytany o czym ona jest odpowiedział, że nie może powiedzieć, bo musiałby napisać ją na nowo. Właśnie w tym rzecz.

    Stwierdzenia o błyskotliwej myśli i miażdżącej krytyce miały charakter ironiczny, w tym przypadku wobec obecnie panującej mody publicystycznej (a także wobec poetyki przyjętej przez krytykowanych recenzentów). Podobnie, zresztą, ironiczny charakter miały moje uwagi na temat braku obycia w domenie sztuki filmowej, choć akurat faktem jest, że męczyć się przed ekranem przesadnie nie lubię. Ale lubię też rozumieć co czytam i to jeszcze nie znaczy, że na literaturze tak całkiem się nie znam.

    pozdrawiam mimo wszystko serdecznie,
    AM.

Comments are closed.