
W tych czasach nikt (albo prawie nikt) poważny nie podważał celowości uczenia języków klasycznych w szkole. Nikt także nie obiecywał nam materialnych korzyści, jakie mogą płynąć z czytania Platona czy Seneki w oryginale. Było to po prostu ćwiczenie umysłu, a także zaprawa charakteru, gdyż zmagaliśmy się z rzeczami trudnymi i do dziś nie wiem, bo nikt tego nie udowodnił, czy nie lepsze niż rozwiązywanie równań liniowych.
Zbigniew Herbert, Lekcja łaciny[1]
Czy to sataniści?
Czy to opętańcy?
Nie, to po prostu filolodzy tłumaczący pracę domową.
Są tacy ludzie, którzy, będąc wyzywani od sekt, stają się ulubieńcami własnych dziadków. Przedmiotem ich kultu jest mianowicie starożytny artefakt – lingua latina, obiekt zarówno strachu, jak i żartów pozostałej części społeczeństwa[2]. Panuje bowiem przekonanie, że ci, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli wybrali zgłębianie tajemnic mowy Cycerona, są z pewnością szaleńcami, a ich nauczyciele – wyższego rodzaju pomiotami szatana, które zaciągają niewinne dusze do piekła nauki gramatyki. Lęk przed magistrami, jak brzmi ich wewnętrzna tytulatura, opisuje i Herbert – wspomina on o czułym przydomku „Grzesio”, jaki uczniowie w jego klasycznym gimnazjum nadali swemu łacinnikowi. Tę eufemizującą tendencję, właściwą rodzajowi ludzkiemu, określił jako „piękną ludzką dążność do oswojenia spraw i zjawisk niepojętych i budzących przerażenie”[3]. Ową dążność postaram obudzić się również w Was, czytelnikach – a oswajać będziemy nic innego, jak właśnie przeklętą przez szatana łacinę.
Od razu jednak pragnę uprzedzić, że do tego jakże ważnego przedsięwzięcia skorzystam pośrednio i bezpośrednio z pomocy innych. Rękę wyciągnęli do mnie bowiem twórcy dwóch klasycznych opisów lekcji łaciny w polskiej literaturze: Herbert (Lekcja łaciny) oraz Gombrowicz (Ferdydurke). Nie tylko jednak oni: pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować wszystkim, którzy zgodzili się opowiedzieć mi o swoim doświadczeniu z językiem Rzymu. Rozmowy z Wami otworzyły mi oczy na wiele różnych perspektyw, a nawiązywać do nich będę obficie[4].
Po tym dość obszernym wstępie czas jednak zająć się samą łaciną. Na początek wspomnę o prowodyrze lingwistycznych rozgrywek, jakim był, jest i będzie nauczyciel określany zwykle jako ŁACINNIK. Aby zobrazować tenże typ człowieka, pozwolę sobie rzucić pewną dykteryjkę z czasów niedawnych, bo licealnych. Otóż pewnego razu mój ówczesny mistrz i pedagog wkroczył do sali na najwyższym piętrze szkoły (tak zwanym Olimpie) niczym Juliusz Cezar do Rzymu. Zaspani (ósma rano) discipuli i discipulae z niepokojem obserwowali jego triumf – tym bardziej, że w jego ręku (nie w tym, w którym trzymał legendarny kubek z napisem „Salve magister, morituri te salutant”, tylko w tym drugim) widniał plik kartek pokreślonych na czerwono. Łacinnik ów uczynił wtedy gest pozornie zwyczajny (jak na niego, oczywiście): krokiem godnym konsula podszedł do włącznika, by zapalić światło. Nie byłoby w tym nic z prawdziwego magistra, gdyby nie słowa, które wypowiedział podczas tej czynności. Oświadczył bowiem: „Szanowni Państwo, pora, by nieco oświetlić tę głupotę”.
Wyżej opisane zachowanie jest absolutnie typowe dla gatunku, którego największą przyjemnością bywa niszczenie kruchego ego swoich uczniów. U samych zainteresowanych poczynania te wzbudzają nie gniew czy wstyd, lecz sadomasochistyczne uwielbienie rodem z Tancerza mecenasa Kraykowskiego autorstwa Gombrowicza.
Swoją drogą, o wilku mowa – klasyczny podział wskazuje na dwa typy łacinników: gombrowiczowski właśnie oraz herbertowski[5]. O takim rozróżnieniu należy również powiedzieć słowo, ponieważ mimo wielu podobieństw powierzchowność obu jest na tyle specyficzna, że monolityczne ich przedstawienie nie jest de facto usprawiedliwione.
Typ gombrowiczowski to osobnik nieśmiały, którego wygląd na pierwszy rzut oka nie zwiastuje prawdziwej natury łacinnika. Gombrowicz pisze o nim: „Staruszek, nadzwyczaj przyjazny, siwy gołąbek z małą purchawką na nosie”[6]. Pedagodzy tego rodzaju są na pozór dziecinnie naiwni – i tacy właśnie, o twarzach niewinnych jak u baranka i oczach godnych sarenki, są typem najgorszym, bo nie można mówić o nich źle bez żadnych wyrzutów sumienia. Gombrowicz pisze dalej: „Śmiertelna cisza zaległa w klasie, gdy otworzył dziennik – rzucił rozjaśnionym okiem ku górze listy i wszyscy, co na A, zadrżeli – rzucił okiem na dół i wszyscy na Z zamarli ze strachu. […] [Staruszek – przyp. J.M.] pogodnie błądził spojrzeniem po paciorku nazwisk, wahał się, zastanawiał i droczył ze sobą, aż w końcu wyrzekł ufnie: – Mydlakowski”. Ta ufność nie przeszkodzi mu jednak kilka stron dalej postawić w dzienniku „blisko dziesięć pałek”[7]…
Charakterystyka łacinnika herbertowskiego uderza w bardziej patetyczne tony, gdyż zza katedry przemawia u niego czystej krwi Rzymianin: „[Grzesio – przyp. J.M.] był dla nas uosobieniem męskości, a także tego, co rzymskie, i łatwo wyobrażaliśmy go sobie w todze obramowanej purpurą lub na czele legionów. Uśmiechał się rzadko, a jeśli już, to sardonicznie, natomiast skala jego gniewu była nieporównana w swoim bogactwie i odcieniach – od ironicznego syku, przez retoryczną tyradę o powinnościach młodzieńców, aż do padającego jak jowiszowy grom: siadaj, durniu!”[8]. Boski gniew stanowi kolejną cechę charakterystyczną tychże pedagogów – ludzi, którzy gotowi są poświęcić spokój ducha dla tak niecodziennej namiętności, jaką jest miłość… do języka.
Kogo jednak dręczą łacinnicy? ADEPTÓW – jak pozwolę sobie tu nazwać uczniów i studentów, których dotknęła klasyczna zaraza – określić można jako żywą wersję maksymy quidquid Latine dictum sit, altum videtur. Z zewnątrz mogą oni bowiem wyglądać skrajnie pompatycznie (bądź żałośnie, zależne jest to od psyche konkretnego exemplum), a brzmieć jak senatorzy z poczuciem wyższości nad rzymskim plebsem, jakim jest dla nich oczywiście reszta społeczeństwa. Jednak gdy zerknie się do środka tej jakże specyficznej grupy, odkryć można wiele: skarbem jest między innymi unikatowe[9] poczucie humoru cechujące jej zdecydowaną większość. Tosia, którą lingua latina naznaczyła jeszcze w liceum, opisała to w ten sposób: „W nauce łaciny podobało mi się chyba najbardziej wspólnie dzielenie doli i niedoli szkolnych, łacińskich obowiązków. Wspólna nauka czegoś tak nietypowego naprawdę zbliża. Niektóre żarty zostaną z nami na zawsze, a zrozumieć jest je równie ciężko, co tłumaczyć oryginalne teksty ad hoc”. Niestety: jeśli nie przebrnie się przez Commentarii de bello Gallico, śpiewanie Lekcji historii klasycznej Kaczmarskiego będzie tylko… cóż, śpiewaniem.
Z żartami wiążą się u adeptów także rytuały godne święta Luperkaliów. O jednym z nich opowiedziała mi Klara, która na studiach korzystała z uroków warszawskiego Instytutu[10]. Podczas imprez z filologami klasycznymi (in spe) ich nieodłącznymi towarzyszami były łacińskie scrabble oraz czerwone wino. By zadośćuczynić starożytnej tradycji, spośród gości wybierali oni także rex bibendi, który przewodniczył bachicznym przyjęciom.
Niestety jednak – a szkoda – edukacja w duchu klasycznym nie ogranicza się jedynie do spożywania alkoholu (i/lub legendarnego sosu garum). Prawdziwa NAUKA zaczyna się, gdy po pierwszych amo, amas, amat na scenie zjawiają się upiorne widma deklinacji, koniugacji i składni. „Tu zaczął się las, matecznik i zgrzytanie zębów. To już nie były banalne zdanka, wymyślone przez poczciwych pedagogów, aby oswoić nas z mową naszych kulturalnych praojców, lecz wspaniałe jak portyki, długie jak bezsenne noce okresy klasycznych mówców i filozofów”[11] – zapisuje Herbert we wspomnieniach. I choć nie zgodzę się z nim co do idei owych „banalnych zdanek” – częstokroć są one trudniejsze do zrozumienia niż te kreślone w dalekiej przeszłości przez Cycerona – to adeptom łaciny nie jest wcale łatwo.
Standardowym procederem, który uprawiał przynajmniej raz w życiu każdy z nich (choć nie każdy będzie się chciał do tego przyznać), jest przepisywanie z gotowych tłumaczeń. Tak zwane „bryki” istniały już w międzywojniu, lecz ich używanie (a co za tym idzie brak znajomości konstrukcji gramatycznych) kończyło się miernie: z „kandydata na obywatela Rzymu” adept „spadał nieuchronnie w szeregi niewolników”[12]. W czasach lenistwa, będącego największą wadą współczesności, papierowe bryki zastąpił internet. Spustoszenie, które sieje on w translatorskich próbach uczniów, porównywalne jest ze stanem Kartaginy po trzeciej wojnie punickiej: brak tu tylko łacinnika z długopisem i solniczką.
Typowy widok przed zajęciami z łaciny stanowi grupka złożona z bardziej lub mniej przypadkowych adeptów, powtarzających w amoku niezrozumiałe dla postronnych inkantacje. Czasem jednak, jak to zdarzyło się i w Ferdydurke, czynność ta spada na boczny tor, tym samym doprowadzając zapominalskich do panicznego strachu. „Zapomniano o Syfonie i Miętusie, zaprzestano sporów – starano się nie istnieć, starano się nie egzystować, uczniowie kurczyli się, szarzeli i nikli, wciągali w siebie brzuch, ręce i nogi, lecz nikt się nie nudził, o nudzie nawet mowy być nie mogło, gdyż wszyscy bali się ponuro, i każdy z bólem strachu oczekiwał, kiedy jego [łacinnik – przyp. J.M.] przyłapie wyzwanie dziecięcej wiary, spasionej na tekstach”[13] – pisze Gombrowicz, którego jakże plastyczny opis idealnie zarysowuje zmiany fizyczno-biologiczne występujące u adeptów w czasie doświadczania piekła zwanego „przepytywanką”.
Lęk przed łaciną nie jest jednak zupełnie bezpodstawny. Julia (drugi rok rozszerzenia z łaciny) żali się, że każde zdanie może mieć dziesiątki znaczeń w zależności od tego, jak przetłumaczy się jedno słowo. „Zresztą – mówi – jeśli w używanym współcześnie języku powie się cokolwiek na przykład w bezokoliczniku – dajmy na to znane i lubiane «Kali pić, Kali jeść» – inni zrozumieją, o co chodzi. Z łaciną to zupełnie nie działa”. Nieodzownymi atrybutami każdego szanującego się adepta są więc słownik (ach, te kłótnie o najlepszy…[14]), gramatyka opisowa i wszystko, co można znaleźć, ponieważ o materiały przygotowawcze jest niestety bardzo trudno[15].
Z czasem trudy nauki stają się nieco lżejsze. „Nie ukrywam, że chwilami było ciężko. Monotonne powtarzanie deklinacji, czasów czy składni budziło często skrajne emocje, ale skłamałabym, mówiąc, że łaciny nie lubiłam i że była tylko niewygodnym obowiązkiem” – wspomina Tosia. – „Żeby zrozumieć, czemu coś tak pozornie nieprzydatnego może kogoś ekscytować, na pewno trzeba wniknąć w kulturę antyczną, dać się jej porwać. Studiowanie historii języka i sztuki starożytnej może naprawdę zaskoczyć i oczarować, i to niekoniecznie poważnych ludzi piszących doktoraty. Sama pamiętam, jak razem z moimi znajomymi naprawdę byliśmy dumni z tego, że możemy robić tak nietypowe rzeczy”. Te „nietypowe rzeczy” – poznawanie fundamentów, na których opiera się kultura europejska oraz lektura oryginalnych (i często nieprzetłumaczonych na język polski ani nawet na angielski[16]) tekstów nadal zadziwiających czytelników swoją aktualnością – są z pewnością warte czasu poświęconego na naukę. „A satysfakcja – pisze mi Weronika – gdy nagle dostrzega się sens długiego zdania, które przed chwilą było całkowitą zagadką, jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju”.
Pierwszoroczni studenci filologii klasycznej podkreślają inny niż standardowy sposób nabywania tego języka: „Od razu mamy styczność z tekstami wymagającymi intelektualnie i takimi, które kształtowały kulturę i filozofię, zamiast zdań typu «kupuję marchewkę[17]» i dziesiątek tekstów pisanych na jedno kopyto. Co więcej, w dzisiejszych czasach mamy strasznie dużo bodźców z zewnątrz: wszystko musi być tylko coraz lepiej i coraz szybciej. A w literaturze starożytnej zupełnie tego nie ma” – mówi Beata. Jakub dodaje: „Mnie w takich szkolnych czy kursowych programach języków nowożytnych zawsze odpychała treść, która była wręcz na siłę sprowadzona do jak najbardziej «młodzieżowej». Gdybym drugi raz miał się uczyć angielskiego, to bym wolał właśnie na współczesnej literaturze pięknej, żeby to oczywiście miało wymiar pragmatyczny, ale jednak”. Swoim zdaniem dzieli się ze mną także Marcin, który pisze: „Nauka łaciny to nie tylko, jak mi się wydaje, nauka samego języka, ale w ogóle wejście głębiej w krąg kulturowy, w którym żyjemy. Myślę tu o tym, że ze względu na to, że kultura łacińsko-grecka jest podstawą kultury europejskiej w szerokim znaczeniu i na to, że aż tak bardzo nie jest to wykładane w szkołach, lekcje łaciny pozwalały jakby na nowo odkryć najbliższe kręgi kulturowe”.
Jednych łacina zachwyca ze względu na bogactwo kultury, innych zaś – jako język sam w sobie (i to niekoniecznie u osób studiujących polonistykę, choć tych, jak opowiada mi Kasia, tłumaczenie między czytaniem długich lektur z sylabusa potrafi zaskakująco odprężyć). Dla nas, osób od małego porozumiewających się po polsku, szczególnie ważnym aspektem są jego spotkania lingwistyczne z mową Cycerona[18]. Alicja tak opowiada o swoich początkach zgłębiania jej tajników: „Poczułam się trochę, jakbym przechodziła dobrze mi znaną aleją języka polskiego, w której nagle napotykam nieznany zakręt. Sama oczywiście nigdy nie weszłabym w taką ciemną uliczkę, ale proszę – oto przewodnik z latarką i mnóstwem ciekawych informacji wiedzie mnie całkiem nowymi ścieżkami. «Legenda» od łacińskiego «lego» (znane mi zresztą też z mojej krótkiej przygody z włoskim), znaczącego zarówno «czytać», jak i «zbierać», ale w imiesłowie biernym czasu przeszłego («mający być czytanym»), czyli «legendus»… Czyż to nie fascynujące?”. Doświadczenie językoznawcze związane z językami romańskimi podsumowuje zaś pięknie jako „największy atut łaciny: możliwość poznania europejskiej sceny lingwistycznej od kuchni”.
Zmierzając powoli do końca mojej opowieści, pozwolę sobie jeszcze, jak na adeptkę łaciny przystało, na małą (i niezbyt śmieszną) dygresyjkę. Otóż, mój wspomniany wyżej pedagog podczas którejś swojej nieobecności w szkole postanowił wysłać swoim discipuli maila. Nikt jednak nie spodziewał się, że napisze go… po łacinie – i to z doskonałym efektem językowym. Okazuje się bowiem, że spełnia ona wszystkie wymogi lingwistyczne stawiane przez system poczty elektronicznej[19]. Sytuacja ta uświadomiła mi, dlaczego mowa Cycerona ma szansę przeżyć cichy renesans – jej uniwersalność nie zniknęła wraz z wprowadzeniem przez Kościół liturgii w językach narodowych, lecz zaczęła objawiać się w zupełnie innych niż dotąd sferach. I choć zapewne łacina nie osiągnie ponownie statusu lingua mundana, to jednak warto ją poznać, by lepiej zrozumieć kulturę, w granicach której poruszamy się na co dzień.
Przecież w końcu non scholae, sed vitae discimus.
Za wsparcie przy pisaniu dziękuję następującym osobom (kolejność alfabetyczna): Sandrze Białousz, Tosi Bednarkiewicz, Marcinowi Gawlińskiemu, Tosi Jamskiej, Julii Milewskiej, Wiktorii Piątek, Kasi Poliwczak, Alicji Pulikowskiej, Beacie Pyrzanowskiej, Jakubowi Tarnawskiemu, Julii Ukielskiej, Oliwii Wierzbowskiej, Weronice Wróblewskiej, Klarze Zienkiewicz, studentom I roku filologii klasycznej na UW i wszystkim, o których zapomniałam, a którzy wyciągnęli do mnie pomocną dłoń.
Jadwiga Mik (ur. 2001) – studentka I roku w ramach Kolegium MISH (polonistyka, socjologia, antropologia). W swojej karierze była już nauczycielką, copywriterką, dziennikarką, redaktorką naczelną czasopisma, prezeską stowarzyszenia, a także reżyserką teatralną i musicalową. Obecnie dzieli czas między opiekowanie się social media Niewinnych Czarodziejów, pracę w redakcji książek wydawnictwa Prószyński, badanie Chochołowa i krajów azjatyckich oraz występowanie na konferencjach i debatach. Zna dziesięć języków, w tym łacinę (od liceum związana jest z IFK UW, była również finalistką olimpiady tego języka). W wolnej chwili trenuje szermierkę, taniec afrykański, pole dance i czyta wszystko, co wpadnie jej w ręce. Prowadzi trzy Instagramy – własnego (@milkybossofhades), Niewinnych Czarodziejów (@niewinni_czarodzieje_magazyn) i swojego kota Ferdynanda (@ferdynand_wspanialy_thecat).
[1] Z. Herbert, Lekcja łaciny [w:] Labirynt nad morzem, Fundacja Zeszyty Literackie, Warszawa 2000, s. 186.
[2] Owocem tychże afektów jest popularna wśród amerykańskich adeptów łaciny piosenka brzmiąca: Latin is a language / As dead as dead can be / It killed the ancient Romans / And now it’s killing me (Łacina to martwy język / Tak martwy, jak martwy być może / Dobiła starożytnych Rzymian / A teraz dobija mnie). Pierwszy raz została ona opublikowana w „Sunday Herald” w 1909 r.
[3] Ibidem, s. 168.
[4] Jeśli na tym etapie wiecie, że nie zamierzacie czytać dalej, zróbcie coś dla mnie i rzućcie okiem na wywiad z prof. Katarzyną Marciniak (K. Marciniak, Quo vadis edukacjo? Czyli dlaczego warto znać łacinę, rozm. przepr. A. Krzemińska, „Polityka” 2020, https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/1959070,1,quo-vadis-edukacjo-czyli-dlaczego-warto-znac-lacine.read?fbclid=IwAR32I9vCATQUFNvEdO8SJU-DW_KXrUbZLeOvQiFxc1QXgIK02QPSOdzjfh0 [dostęp: 10.04.2021]).
[5] Dla zachowania klarowności wywodu pominę nieliczne okazy łacinników, które zamiast wpajać swoim uczniom wiedzę, marnują ich czas. Co do podziału, istnieje pewna grupa wybitnych magistrów o gołębim sercu – są to jednak ewenementy (i stanowią raczej wyjątek potwierdzający regułę), a nie pełnoprawni przedstawiciele nowego typu.
[6] W. Gombrowicz, Ferdydurke, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1987, s. 55.
[7] Cytaty w tym akapicie: Ibidem, s. 56.
[8] Z. Herbert, op. cit., s. 184-185.
[9] Chciałoby się napisać: sui generis, ale intensyfikacja wtrętów łacińskich na pierwszych stronach tego tekstu zakrawa na snobizm, więc się powstrzymam.
[10] Filologii Klasycznej rzecz jasna.
[11] Ibidem, s. 185.
[12] Ibidem, s. 186.
[13] W. Gombrowicz, op. cit., s. 57.
[14] (Wszyscy wiemy, że to Kumaniecki).
[15] Z tego miejsca pragnę pozdrowić Pana, który tworzy youtube’owy kanał HI PAWS. Coniugatio periphrastica passiva bez Pana nie byłaby tym samym – nadal czekam na płytę.
[16] Zachęcam do lektury wywiadu z dr Marcinem Lochem (M. Loch, Poznaj łacinę! Naprawdę warto!, rozm. przepr. D. Gospodarek, „Idziemy” 2018, http://www.idziemy.pl/kultura/poznaj-lacine-naprawde-warto- [dostęp: 10.04.2021]) wykładowcą poznańskiej filologii i popularyzatorem metody zwanej „żywą łaciną”.
[17] „Co – i odczuwa pan konieczność natychmiastowego udania się do ubikacji? O, panie Bobkowski! I po cóż to? Przecież to także znajduje się u starożytnych! Zaraz przedstawię panu słynny passus z księgi piątej, gdzie całe wojsko Cezara, zjadłszy nieświeżą marchew, uległo temuż przeznaczeniu. Całe wojsko! Całe wojsko, Bobkowski! I po cóż to samemu robić nieudolnie, jeśli się ma pod ręką taki genialny i klasyczny opis? Te księgi są życiem, panowie, są życiem!” – W. Gombrowicz, op. cit., s. 57.
[18] Dokładnie (a czasem, mam wrażenie, nawet zbyt dokładnie) opisał ten temat Aleksander Mikołajczak (A. Mikołajczak, Łacina w kulturze polskiej, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998) .
[19] „Nawet słynna małpka @ znana z adresów mejlowych ma łacińskie korzenie i była używana przez skrybów jako zamiennik słowa ad (do, przy) oznaczającego m.in. odbiorcę przesyłki”.
(A. Kunikowska, D. Wydrych, Łacina przydaje się w życiu nawet w XXI w. [w:] PolskieRadio.pl, https://www.polskieradio.pl/7/163/Artykul/2467615,Lacina-przydaje-sie-w-zyciu-nawet-w-XXI-wieku [dostęp: 4.03.2020]).