Chłodny wieczór późnego lata. Na straganie pudła z książkami. Poradniki, lektury szkolne, literatura piękna obca, poezja. „Dostanę tomik poezji Zuzanny Ginczanki?”. „Ona to jest modna teraz, kiedyś to nikt o niej nie słyszał, nie ma tu takich rzeczy”.
Szukałam Poezji zebranych z niedokończonym portretem Zuzanny Ginczanki. Niedokończonym jak jej poezja. Przerwana w środku zdania, bez możliwości powiedzenia ostatniego słowa i postawienia kropki. Otwiera się pole do popisu dla czytelnika. Co by było, gdyby? Gdyby nie wojna, nie śmierć, nie młody wiek. Poetka skomplikowana. Pochodziła z miejscowości Równe na kresach. Mówiła po polsku, ale z akcentem, była Żydówką, a dodatkowo kobietą. Uznawali ją współcześni twórcy, ale na wiele lat o niej zapomniano. Aż do teraz. Chociaż można pokusić się o stwierdzenie, że mimo rosnącej popularności, jest ona doceniana i czytana jedynie w niektórych kręgach.
Życie, które zostało zakończone w tragiczny sposób, poetka odzwierciedliła za pomocą słów. Metafora przerwanej śmiercią pracy nad własnym portretem dotyczy nie tylko Ginczanki, ale również i portrecistki, której nie udało się skończyć obrazu.
Październik, środek dnia, wystawa obrazów Anny Bilińskiej-Bohdanowiczowej. Po obu stronach sal portrety, rzadziej pejzaże. Ścieżka zbacza przy atrapie pracowni artystki. Na końcu puenta – „Portret własny”. Niedokończony obraz. Widoczna twarz, rysy do rozpoznania. Wzrok schodzi w dół i patrzącemu ukazuje się zarys dłoni i narzędzi malarskich. Narzędzia, jak i historia malarki, są niedokończone. Siebie ukazywała jako artystkę. Na jednym z pejzaży przedstawiła również swój autoportret za pomocą domalowania cienia, który rzucała podczas tworzenia dzieła. Malowała portrety, do perfekcji wypracowała odzwierciedlanie ludzkiej postaci. Miała marzenie stworzenia w Polsce szkoły malarstwa dla kobiet. Przerwała jej śmierć. Nagrody otrzymane za życia i wielkie uznanie dla jej portretów za granicą, nie wystarczyły, by została zapamiętana przez społeczeństwo jako jedna z wybitnych polskich malarek. Krytycy wyrzucali jej realizm, jednak doceniano jej prace.
Docenić można, byleby nie za bardzo.
Bogini dla nastolatek mierzących się z rzeczywistością. Poczucie zrozumienia miesza się z: „Wiem, że to oklepany cytat z tą figą, ale weźcie…”. Ważne rozważania Sylvii Plath przykrywa moment w internetowej historii, kiedy romantyzowanie depresji było na porządku dziennym, a wręcz pożądane. Młode dziewczyny mieszały muzykę Lany del Rey, Szklany klosz oraz ciasno zawiązane na szyi naszyjniki. Wstawiały cytaty w aplikacji, której logo przypominało aparat o wiele bardziej niż obecnie, albo tej z logiem t. No i teraz głupio się reszcie zachwycać. Nie dość, że wspólnie ze wszystkimi, to jeszcze z młodymi dziewczynami. Brak autorytetu w uczuciach sprawia, że przekaz wydaje się oczywisty. Łzy wylane przez kobiety na strony Szklanego klosza nie są warte uwagi, bo książka jest zbyt znana.
Wystarczy podać imię i każdy widzi kwiaty i monobrew. Za życia była żoną swojego męża i dopiero po jakimś czasie ludzie zauważyli jej wyjątkowość. Bliskość śmierci wywołała portrety narodzone z bólu, kiedy młoda, przykuta do łóżka, kobieta malowała. Połączone serca, sarna z wiankiem, małpka na ramieniu. W Warszawie front niebieskiego domu, obok którego sznur ludzi w gorący dzień wyczekuje ujrzenia trzech małych dzieł. Najpierw muszą przetrwać oglądanie filmu o relacji Fridy i Diego. Potem przechodzą obok osi czasu na całą ścianę. Następnie oglądają trzy kompozycje. Zawiedzeni, że nie są to obrazy, które znają z instagramowych stories lub koszulek koleżanek. Ale istny Meksyk zaczyna się gdzieś indziej. Wychodzą z głównej sali i przechodzą do bawialni. Można sobie zrobić zdjęcie w lustrze, spróbować tkania i, jeśli kogoś poniesie fantazja, przejrzeć monografie oraz albumy z dziełami. Przy tym szeroko podyskutować o feminizmie prac, który powoduje wąs portretowanej. Przytoczenie anegdot z życia malarki o romansach z kobietami zawsze jest w takiej sytuacji mile widziane.
Anna Bilińska doczekuje się wystaw, monografii, mimo że stosunkowo niewiele osób zajmuje się jej twórczością naukowo. Zuzannie Ginczance poświęcane są wydarzenia, spektakle i wydawane są jej utwory. Fridę Kahlo i Sylthię Plath spotykamy na każdym kroku. Ale za to w jakim wydaniu! Spłycane, spłaszczane, kopiowane, omawiane. Można je starannie poskładać i włożyć do szufladek. Dostępne są dwie: tragicznie zapomniane i wielkie fenomeny.
Ludzie starają się kończyć historie, które wcześniej nie były nawet opowiadane. Dopisują epilog – życie po życiu. Znajdujemy wielkie postaci i malujemy im portrety. Trafiają wtedy na kubki, koszulki, teczki i skarpety. Powstaje kilka prac naukowych. Może nawet film biograficzny. Zdaje się, że nagle ludzie odkrywają ikony. Z próby oddania należnego szacunku wychodzi ironiczny popkulturowy morał. Moment popularności danego artysty, czy artystki, niekoniecznie niesie ze sobą uznanie dokonań i twórczości.
Ilustracja: Agata Bajerowska