
Ludzkie opowieści są w większości historiami linearnymi, a nawet jeśli nie, to ich streszczenia zawsze są linearne, ponieważ odbiorcy w procesie zapamiętywania dążą do stworzenia historii uporządkowanej. Literatura czterowymiarowych Tralfamadorczyków wyglądała inaczej.
W najbardziej intuicyjnym i najczęstszym rozumieniu czas jest miarą przemijania rzeczy i zdarzeń. Nie wiadomo, kiedy dokładnie ludzie zauważyli, że pewne wydarzenia – pełnia księżyca, wschód słońca albo przypływ – powtarzają się w regularnych odstępach, i wyciągnęli wniosek, że ta powtarzalność może być punktem odniesienia do opisywania innych zjawisk. Później wystarczyło wprowadzić uniwersalny sposób mierzenia czasu. Najstarsze zachowane zegary słoneczne uzależniały go od ruchu (pozornego) słońca na niebie. Drugim ważnym wnioskiem było stwierdzenie, że czas dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość – do pierwszej człowiek może sięgnąć poprzez opowieści, w drugiej działa, do trzeciej nie ma dostępu. Czas został ustanowiony jako mierzalny i liniowy.
Taki stan wiedzy obowiązywał do początku XX wieku, kiedy Albert Einstein opublikował założenia szczególnej teorii względności, która miała zmienić postrzeganie czasu. Problem w tym, że teoria Einsteina okazała się tak nieintuicyjna (zapewne także przez to, że wymagała znajomości naprawdę skomplikowanej matematyki), że niewiele osób było w stanie ją pojąć. Zresztą naukowcy nie robili wiele, by spopularyzować nowo zdobytą wiedzę wśród zwykłych śmiertelników. Kiedy Arthurowi Eddingtonowi, jednemu z najważniejszych astrofizyków tamtych czasów, powiedziano, że podobno tylko trzy osoby rozumieją znaczenie i konsekwencje teorii Einsteina, naukowiec stwierdził, że nie ma pojęcia, kim jest ta trzecia osoba. Toteż poza kilkoma chwytliwymi frazami ( !) nowe odkrycia nie weszły szeroko do świadomości publicznej – także dlatego, że implikacje teorii względności odnoszą się do wielkości zbyt ogromnych, by ludzie zajmowali się nimi na co dzień. Dzięki teorii Einsteina możliwe staje się wyjaśnienie zjawisk zachodzących w przestrzeni kosmicznej – i bez wątpienia współczesne rozumienie kosmosu byłoby bez niej niemożliwe – ale jej wykorzystanie nie jest konieczne do rozwiązywania codziennych problemów.
Główne założenie fizyki relatywistycznej obejmuje istnienie czasoprzestrzeni, w której czas i przestrzeń są ściśle ze sobą związane. Czas, o którym tu mowa, nie jest jednak tym samym, którym posługujemy się na co dzień. Funkcjonujemy w przestrzeni trójwymiarowej, w której każdy punkt można opisać za pomocą trzech wielkości w danym układzie współrzędnych, do którego się odnosimy – długości, szerokości i wysokości. Tymczasem czasoprzestrzeń wymaga wprowadzenia współrzędnej czasowej, której wartość (podobnie jak pozostałych) zmienia się wraz ze zmianą układu odniesienia. Czas jest więc względny – jak to opisuje szczególna teoria względności – i zmienia się w zależności od prędkości obiektu oraz płynie wolniej, gdy wzrasta ona w stronę prędkości światła.
Niełatwo jest to sobie wyobrazić, a jeszcze trudniej interesująco wykorzystać te koncepcje w opowiadanej historii z zachowaniem artystycznego wymiaru tekstu. Oczywiście, mnóstwo autorów wzięło na warsztat temat względności czasu i robiło to mniej lub bardziej świadomie. Virginia Woolf w Pani Dalloway (1925) rozciągnęła jeden dzień z życia bohaterki do wymiarów całej książki, a Djuna Barnes w Ostępach nocy (1936) stworzyła narrację, w której jedne wydarzenia, często zupełnie zwyczajne, zostają rozpisane na kilka stron, podczas gdy inne, w klasycznej powieści równie ważne, podsumowuje się lapidarnymi stwierdzeniami w rodzaju „potem wyjechała na dwa lata do Ameryki”. Lecz nawet tak znakomite pisarki nie podejmują dialogu z einsteinowskim rozumieniem czasu. Interesującą próbą jest natomiast Rzeźnia numer pięć (1969) Kurta Vonneguta.
W przekładzie Lecha Jęczmyka pełny tytuł powieści Vonneguta brzmi Rzeźnia numer pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią. Centralnym wydarzeniem w powieści jest bombardowanie Drezna przez aliantów w nocy z 13 na 14 lutego 1945. Drezno było wtedy miastem o niewielkim znaczeniu strategicznym. Wskutek bombardowania wybuchł ogromny pożar. Zginęło około dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. Vonnegut, który, podobnie jak główny bohater książki, był w mieście podczas nalotów, podaje liczbę aż stu trzydziestu pięciu tysięcy, zgodną ze stanem amerykańskich badań z lat sześćdziesiątych, których autor został później zdyskredytowany. W pierwszym rozdziale powieści narrator, który od ponad dwudziestu lat nosi się z napisaniem książki o tym wydarzeniu, wyjaśnia czytelnikowi powody swojego postępowania i próbuje odnaleźć przyczyny swojej długiej twórczej niemocy. Protagonista Billy Pilgrim pojawia się dopiero w rozdziale drugim. Oto garść informacji o nim, pochodząca z pierwszych trzech stron tego rozdziału:
Posłuchajcie: Billy Pilgrim wypadł z czasu. Zasnął jako podstarzały wdowiec, a obudził się w dniu swego ślubu. Wszedł w drzwi w roku 1955, a wyszedł innymi drzwiami w roku 1941. Wrócił przez te same drzwi, aby znaleźć się w roku 1963. (…) Billy Pilgrim urodził się w 1922 roku w Ilium, w stanie Nowy Jork, jako jedyne dziecko tamtejszego fryzjera. (…) Billy odbywał służbę w piechocie na froncie europejskim i został przez Niemców wzięty do niewoli. (…) Billy dorobił się. Miał dwoje dzieci, Barbarę i Roberta. (…) I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, Billy pojechał do Nowego Jorku i wystąpił w całonocnej audycji radiowej poświęconej rozmowom z różnymi ludźmi. Billy opowiedział o tym, że wypadł z czasu. Powiedział też, że w roku 1967 został porwany przez latający talerz. Talerz ten pochodził z planety Tralfamadorii, jak powiedział. Zabrano go na Tralfamadorię, gdzie pokazywano go nagiego w Zoo. Skojarzono go tam z inną Ziemianką, byłą gwiazdą filmową nazwiskiem Montana Wildhack (s. 23-25).
Jest to opowieść bardzo skrótowa, lecz niewątpliwe linearna. Jedynym odstępstwem jest rozbijanie toku narracji przerywnikami (***) po każdych kilku lub kilkunastu zdaniach. Ten zabieg Vonnegut zastosował w całej książce, ale jego znaczenie staje się jasne dopiero pod koniec (o czym później). Kluczowe dla dalszej historii są dwie informacje: Billy Pilgrim wypadł z czasu i został porwany przez latający talerz z Tralfamadorii. To one zmieniają Rzeźnię numer pięć w książkę korzystającą z dorobku science fiction, co znajduje odzwierciedlenie zarówno w treści, jak i w formie.
W roku publikacji powieści motyw podróży w czasie nie był już niczym nowym – Wehikuł czasu H. G. Wellsa ukazał się ponad siedemdziesiąt lat wcześniej. Oryginalność Vonneguta polegała na stworzeniu fabuły, w której bohater doświadcza przenoszenia się w czasie dokładnie tak, jak zwykłego, liniowego upływu czasu – nie ma wpływu na to, kiedy się znajdzie, nie może wybrać, czy będzie w Dreźnie roku 1945 czy w Ilium 1922. Wyjątkowość Billy’ego Pilgrima polega tylko na tym, że niespodziewanie trafia do różnych momentów własnego życia, podczas gdy przeciętny człowiek ma tylko jedną teraźniejszość. Niemniej takie ujęcie podróży w czasie nie wymaga jeszcze od czytelnika wysilania tych samych komórek mózgowych, w których znajduje się jego wiedza o teorii względności. Ten obszar aktywuje dopiero filozofia Tralfamadorczyków.
Pierwsze wypadnięcie Billy’ego z czasu miało miejsce w Niemczech podczas II wojny światowej, lecz bohater wielokrotnie doświadcza tego później. Przenoszenie się w czasie sprawiło, że mógł wiele razy przeżywać własne narodziny i śmierć, jednak w tych przeskokach nie było mu dane zobaczenie jednego: pobytu u Tralfamadorczyków. Kosmici porwali Billy’ego w roku 1967 z wesela jego córki. Skorzystali przy tym z fałdy czasu – zagięcia czasoprzestrzeni – rodzaju tunelu, który pozwolił im na pokonanie olbrzymiego dystansu między planetami w ciągu kilku sekund, następnie długotrwałe przetrzymywanie łupu, po czym odesłanie go z powrotem na wesele w niezmienionym stanie. Tralfamadorczycy traktowali bohatera jak osobliwość, którą można podziwiać w zoo, ale równocześnie doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że mają do czynienia z istotą inteligentną. Kosmici byli stworzeniami czterowymiarowymi i świadomymi tego, że takimi właśnie są. Postrzeganie czasu było dla nich podobnie naturalne i intuicyjne, jak dla ludzi postrzeganie przestrzeni.
Dla Tralfamadorczyków przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istniały w ten sam sposób. Dzięki temu każda narodzona istota była wieczna, ponieważ zawsze egzystowała w jakimś momencie, do którego wszyscy inni mieli dostęp. Nie było więc śmierci ani żałoby. Tralfamadorczycy nie potrafili wyjaśnić Billy’emu, człowiekowi trójwymiarowemu, na czym dokładnie polega ich sposób odczuwania świata, nie umieli również dokładnie zrozumieć, jak człowiek widzi swoją rzeczywistość. Mogli jedynie konstruować przybliżone modele. W najbardziej obrazowym z nich porównali czas do oglądanego z daleka łańcucha górskiego. Obserwator-Tralfamadorczyk może w każdej chwili wybrać sobie fragment łańcucha, na który chce spoglądać. Obserwator-Ziemianin ma na głowie hełm w wyciętą wąską szczeliną na oczy, nie może poruszać głową, a do tego znajduje się na wózku, który jedzie wzdłuż gór, więc widzi tylko maleńki wycinek ogromnego wymiaru i nie ma żadnej możliwości wyboru na co aktualnie patrzy.
Ludzkie opowieści są w większości historiami linearnymi, a nawet jeśli nie, to ich streszczenia zawsze są linearne, ponieważ odbiorcy w procesie zapamiętywania dążą do stworzenia historii uporządkowanej. Literatura czterowymiarowych Tralfamadorczyków wyglądała inaczej: ich książki składały się ze zbioru niepowiązanych ze sobą komunikatów, „krótkich akapitów oddzielonych gwiazdkami”, które „widziane jednocześnie składały się na obraz piękny, zaskakujący i głęboki. Nie było początku, środka ani końca, nie było sensacyjnej fabuły, morału, przyczyn ani skutków” (s. 76).
Rzeźnia numer pięć ma być właśnie książką tralfamadorską, nie ludzką. Użycie do kreowania powieściowego świata zaawansowanych koncepcji naukowych ma umożliwić pisarzowi oddanie doświadczenia, o którym pisze narrator w pierwszym rozdziale – absurdalnego i pozbawionego jakiegokolwiek sensu koszmaru wojny. To książka o bohaterze, który nie mógł zmienić przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wypadł z czasu podczas wojny, o której nigdy już nie potrafił dyskutować, bo można było powtarzać tylko „Wiem, wiem”. I chociaż fragmentaryczne, krótkie „wspomnienia” Billy’ego składają się na w końcu na względnie spójną opowieść, to czytelnik nigdy nie może mieć pewności, czy nie są one po prostu sposobem, w jaki umysł żołnierza próbuje bronić się przed rzeczywistością. A w niej – Drezno w ogniu i dymie, ludzie paleni żywcem, duszące opary i ciemność rzeźni, w której zakwaterowano amerykańskich jeńców.
Zuzanna Dziedzic
Korzystałam z:
Bryson Bill, Krótka historia prawie wszystkiego, tłum. Jacek Bieroń, Poznań 2009.
Vonnegut Kurt, Rzeźnia numer pięć, tłum. Lecz Jęczmyk, Warszawa 1990.