Szanuję Teatr Roma za fachowe rzemiosło i za to, że przywożą do Warszawy fragmenty Broadwayu. Nie proponują polskiej odmiany musicalu, choć teatr szczyci się tym, że wystawia spektakle korzystając z licencji non-replica: tak jakby poprawki wniesione do kilku scen miały oddalić je od amerykańskiego rodowodu. Niemniej dokonują cudów inscenizacyjnych, porywając się na przedsięwzięcia poniekąd nie na nasze możliwości. Pamiętam rewelacyjne GreaseKoty, widziane przeze mnie wiele lat temu. Potem sparzyłem się na topornym Upiorze w operze. Nędzników obejrzałbym tylko pod przymusem. Musical bliski powieści XIX-wiecznej to dla mnie śmierć gatunku – w tym sensie interesujący, ale jednak chybiony był współczesny opero-musical o rewolucji francuskiej Ça Ira Rogera Watersa. Wiadomość o realizacji Deszczowej piosenki powitałem z radością. I słusznie – jest to świetne przedstawienie.

Sympatia, jaką darzę rzemiosło Romy pociąga za sobą fascynację rozmachem ich naśladowczych zapędów. To ćwiczenie z malarstwa realistycznego – wystawić na scenie widowisko, będąc posłusznym dwóm różnym dziełom. Z jednej strony musical Deszczowa piosenka jest sam w sobie adaptacją niezrównanej hollywoodzkiej komedii tańczonej z 1952 roku. Z drugiej – reżyser Wojciech Kępczyński wyrywa spektakl z macierzystego kontekstu londyńskich i nowojorskich scen, wystawiając swoją barwną fantazję w stolicy Polski. Stawką jest więc danina dla filmu (to wyczyny Gene’a Kelly’ego znają polscy widzowie i właśnie klasyk z Fabryki Snów jest dla nich punktem odniesienia) i reinscenizacja popularnego spektaklu muzycznego.

Najnowsza produkcja specjalistów od teatru tańczonego i śpiewanego wychodzi ze wszystkich opresji obronną ręką. Kluczem do sukcesu okazuje się umiar i niechęć do efekciarstwa. Dla miłośników filmowej Deszczowej piosenki oglądanie przedstawienia będzie miało posmak kopii wysokiej jakości, czy wręcz kopii zgodnej z oryginałem. Na tym jak w soczewce skupia się kreatywność twórców, to jest celem rzeszy tancerzy i techników – perfekcyjna symulacja celuloidowego arcydzieła na deskach teatru.

Oglądamy więc pieczołowicie zrekonstruowany film, scena po scenie. Jesteśmy w Hollywood w 1927 roku, przed premierą najnowszej produkcji z udziałem pary gwiazdorów: Dona Lockwooda i Liny Lamont. Bohaterowie nie wiedzą jeszcze, że niebawem pojawienie się dźwięku zburzy model kina niemego, a to w nim czują się jak ryby w wodzie. Zmiana technologiczna spowoduje na planie mnóstwo przezabawnych sytuacji, a piskliwa jak wycieraczki samochodowe Lina Lamont za wszelką cenę będzie próbowała utrzymać się na szczycie – szczególnie że na horyzoncie pojawia się zdolna Kathy Selden, w której zadurzony jest amant Lockwood… Może Kępczyński zdecydował się wystawić musical na fali popularności Artysty, czyli monochromatycznej, melancholijnej i niemej wersji Deszczowej piosenki?

W przypadku trawestacji filmu w teatr ważne jest opanowanie tempa. Wyczyn Kelly’ego i Donena jest majstersztykiem na każdym polu, także genialnym przykładem narracji jadącej nie za szybko, nie za wolno – jakieś 100 km/h. Jeden błyskotliwy numer goni kolejny, a pomiędzy nimi otrzymujemy soczyste dialogi mówiące o bohaterach więcej niż kartka wypełniona przymiotnikami. Geniuszem spowity jest nie tylko numer tytułowy. Cała Deszczowa piosenka jest zrobiona w natchnieniu – niespotkanym później w takim stopniu w filmowym musicalu. Jak zachować ten rytm na deskach teatru?

Z pomocą przychodzi Kępczyńskiemu Boris Kudlička – wizjoner współczesnej polskiej scenografii operowej. Stały współpracownik Mariusza Trelińskiego, zrobił już w tym sezonie oprawę do jego deszczowego spektaklu. W Teatrze Wielkim – Operze Narodowej wynurzył się Latający Holender Richarda Wagnera, dojrzałe arcydzieło Trelińskiego (co bolesne, raczej niedocenione!), spowite w gęstych strugach deszczu, całe dosłownie pływające – aktorzy i śpiewacy chodzili w kaloszach. W Deszczowej piosence tak radykalnie nie było. Najważniejszy numer został wykonany przy deszczu taktownie spadającym na scenę, ale i tak kilka chlapnięć wodą na siedzącą w pierwszych rzędach publiczność skłoniło salę do żywiołowej reakcji: „Szaleni tancerze naruszyli naszą cielesną autonomię i zburzyli czwartą ścianę.”

Aby odpowiednio oddać bieg wydarzeń, Kudlička zdecydował się na skrót i klimat. Kreśli Hollywood lat 20. Zgodnie ze znaną nam ikonografią, zwiększając jednak paletę barw. Może odtwarza spektakl w Technicolorze? Jaskrawe odcienie okraszone neonami, dymem i dynamiczną grą świateł towarzyszą fragmentom scenografii, które co rusz wjeżdżają i zjeżdżają ze sceny. Zmiany dekoracji nie są ostentacyjne: dzieją się często na naszych oczach, ale wpisane są w choreografię. Pewnych numerów nie da się jednak odtworzyć. Kilka razy dostałem z zachwytu gęsiej skórki, a raz doznałem dość silnego rozczarowania – chyba nieuniknionego. Numer Make ‘Em Laugh, jednoosobowy wyczyn człowieka-gumy Donalda O’Connora, który „wytańcza” całemu światu swoją aktorską misję rozśmieszania ludzi, używając jako argumentów szeregu rekwizytów z planu filmowego, to mój faworyt wszechczasów. Na filmie O’Connor poddaje się rytmowi rzeczy, traktuje materię z konformizmem, odbijając się od każdej twardej powierzchni (deski, ściany z cegieł, podłogi). Na scenie tego nie czujemy i nie widzimy, znika fizyczny wymiar widowiska. Szkoda, ponieważ grający postać znakomity Jan Bzdawka dwoi się i troi, aby dwoić się i troić niczym jego niezrównany pierwowzór.

Sztuką w sztuce są fragmenty filmowe, stanowiące istotną część fabuły. To w końcu film autotematyczny, hollywoodzka terapia po lękach, jakie przyniosło kino dźwiękowe. W Deszczowej piosence obecne są zarówno sfałszowane późne filmy nieme, jak też wczesne mówione. Perfekcja nakręconych przez Romę etiud zapiera dech. Pieczołowitość i wdzięk, tęsknota w stylu retro – ma się wrażenie autentycznego uczucia włożonego w te czarno-białe pastisze. Wpisują się w spektakl rewelacyjnie – kiedy przychodzi ich czas, sala naprawdę zamienia się w staroświeckie kino. Warto odnotować, że w początkowym epizodzie prezentującym synchronizację dźwięku z obrazem występuje sam reżyser spektaklu.

Proszę wybaczyć, że nie oceniam poszczególnych wykonawców. Może dlatego, że warszawskie przedstawienie jest przykładem udanej pracy zbiorowej. Żaden z trybików intrygi nie zostaje w tyle, ego tancerzy i śpiewaków trzymane jest na wodzy. Nawet Dariusz Kordek jako główny bohater, Don Lockwood, ogranicza się do bezpretensjonalnej gracji, ciepła i sprawności, bez gwiazdorskich wycieczek. Orkiestra gra wyjątkowo na górze w tyle sceny, a nie w kanale. Wpisuje się to w koncepcję jazzbandowej epoki. Batuta Krzysztofa Herdzina jest lekka i giętka, dźwięk trąbek odpowiednio czysty i zachęcający do tańca.

Podkreślam, że urzekł mnie umiar, ale zapomniałem dodać: inscenizacja wciska w fotel. To dzieło spójne, starannie wyrzeźbione i zrobione z dużym poczuciem widowiskowości. A zarazem, w wielu momentach spektaklu, odczuwamy dopełnienie tej obsesyjnej perfekcji – dopełnienie, które jest istotą musicalu. Chociażby wtedy, gdy Dariusz Kordek wykonuje Śpiewam, kiedy deszcz i nad salą zaczynają unosić się fluidy nostalgii. Odkrywamy wtedy, jak wspaniale bawią się aktorzy tego spektaklu. Jak dzieci tańczące w pierwszym wiosennym deszczu.

Sebastian Smoliński

One Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *