Jezus Maria Peszek. Niepotrzebne skreślić

Długo myślałem nad tym, jak rozpocząć recenzję płyty, którą po prostu się czuje. Postanowiłem zacząć od tyłu, choć to nie po bożemu, ale akurat Boga na tym krążku nie ma.

Po czterech latach nieobecności Maria Peszek powróciła do świata muzycznie żywych. Oczekiwałem tego z nieukrywanym lękiem – epigonizm po dwóch subiektywnie świetnych albumach byłby czymś nawet zrozumiałym, ale (dzięki Bogu?) nic podobnego nie nastąpiło. Nowa odsłona Marii to kolejne stadium podróży w głąb jej samej.

Depresja czy, jak określiła to sama zainteresowana, neurastenia była przyczyną powstania tej płyty. Nic dziwnego, prawdziwa sztuka nie rodzi się z naiwnego optymizmu, ale w tym miejscu trzeba opieprzyć panią Marię i to stanowczo. Spowiadanie się w czasopismach (m.in. „Polityka”) to zły sposób na promocję twórczości. Ekshibicjonizm wpleciony w działalność artystyczną to jedno, a opowiadanie o intymnych sprawach na łamach periodyków to drugie. Płyta obroniłaby się bez tego. I pan Terlikowski spałby spokojniej. Ale rozumiem, zdarza się.

Warstwa muzyczna schodzi na drugi plan, co zazwyczaj zdarza się przy takim rodzaju muzyki. Jest tylko dodatkiem do tekstów, ale w tym przypadku jest dodatkiem skrojonym na miarę; nie pochłania znacząco uwagi, akcentuje wyraźnie poszczególne frazy – po prostu sprawia, że jest miło.

Co do warstwy tekstowej – jak zawsze powala. Maria panuje nad językiem doskonale, nieobce są jej środki stylistyczne; od aliteracji „pieśni z pleśni” po paronomazję „nie ogarniam, nie (…) nie ogarniam nie”. I przy tym drugim przykładzie się zatrzymajmy: „Nie ogarniam/ Jezus Maria/ nie ogarnia mnie/ Jezus Maria Peszek/ niepotrzebne skreślić” (Nie ogarniam) jest swoistym manifestem ateizmu (satanistycznego nihilizmu, jeśli ktoś woli – patrz: pan T.), którego zenit przypada na „Pan nie prowadzi mnie/ sama prowadzę się/ jak chcę/ gdzie chcę” (Pan nie jest moim pasterzem).

Polska też obrywa: „Po kanałach z karabinem/ nie biegałabym/ nie oddałabym ci Polsko/ ani jednej kropli krwi” (Sorry Polsko) czy też dobitniejsze: „Męczy mnie Polska/ wisi mi krzyż” (Szara flaga). Wartości stereotypowego Polaka zostają mocno zdegradowane. Maria bluźni i to w sposób, którego właśnie ten stereotypowy Polak nie zrozumie. A zatem adresatem płyty jest Maria Dulska i jej dzieci sto dwadzieścia troje.

Bóg, Honor, Ojczyzna. Brzmi znajomo? Stwórcy i naszemu krajowi się dostało, ale honor Marii przez tę płytę na pewno nie ucierpiał.

Jak już zostało powiedziane, inspiracją tej płyty była depresja, która jednak w obliczu dwóch powyżej opisanych składników schodzi na drugi plan i plasuję się gdzieś pomiędzy hołdem dla Amy Winehouse (Amy) i deklaracją antymacierzyństwa (Nie wiem, czy chcę). Pozostawmy ją zatem na deser, którego nawet nie tknę.

Jezus Maria Peszek to coś, co niepokoi intelektualnie, zmusza do refleksji. Stąd też ascetyczna recenzja. Mam nadzieję, że zniechęciłem Was na tyle, żebyście sami przekonali się, jak bardzo „zła” jest ta płyta.

Emek Modrzejewski

PRZECZYTAJ TAKŻE: GORZKIE ŻALE („JEZUS MARIA PESZEK”)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *