Niewinni Czarodzieje. Magazyn

My i tamci

Ilustracja: Katarzyna Kałaniuk

Za dzieciaka na osiedlu żyło się łatwo. Mieliśmy trzepak, miejsce dla gołębi, asfalt do grania w gałę, a w pobliżu mamę, która w foliowej torebce zrzucała z balkonu złotówkę na Big Milka. Mieliśmy swoje tajemnice i swoją paczkę. Mieliśmy też z każdej strony ogrodzenie, garaże i tych “innych”, którzy wtedy –rzecz jasna – byli “obcy”.

W jednej powieści Myśliwskiego Szymon Pietruszka opowiadał o wiejskiej drodze. Krętej wiejskiej drodze, która nie miała ani prawej, ani lewej strony. Chodziło się środkiem. I ludzie chodzili środkiem, i kury biegały, jak chciały, środkiem, i krowy się tą drogą zaganiało, również środkiem. No i jeszcze zmarłych odprowadzało się na tamten świat właśnie tą drogą, pewnie środkiem, ale tego już Pietruszka nie powiedział. Droga była podobno nie najlepsza – przez doły i dziury, latem przez kurz, a wiosną i jesienią – błoto i kałuże. Ale nikt na nią nie narzekał. Wokół drogi rosły akacje, a wieczorami ludzie wychodzili, żeby usiąść na kamieniu i porozmawiać z sąsiadami, nieważne, czy z tymi obok, czy z tymi z naprzeciwka. Problem pojawił się, gdy wylano asfalt. Drogę poszerzono ponoć trzykrotnie, doły i błoto zniknęły, ale przez to ścięto też akacje. Pędzące samochody nieraz potrącały psy lub kury, jeszcze nieprzyzwyczajone do nowej nawierzchni. Nawet ludzie chodzili ostrożnie, samym skrajem. Pietruszka twierdził, że wieś podzieliła się wtedy na dwie grupy – tych po jednej stronie drogi i tych po drugiej. Sąsiad już nie pożyczał pługa od sąsiada z naprzeciwka. Już się nie znali, już nie byli swoi, już nie należeli do tego samego świata.

U nas na osiedlu nie było żadnej wiejskiej drogi. Pewnie robotnicy z czasów Pietruszki wylali ten asfalt wszędzie, gdzie się dało, więc tym bardziej w mieście. Zaasfaltowali, zabetonowali wszystko. Nasz blok miał cztery piętra i dwie klatki. Były też garaże, przy których za dzieciaka grało się w gałę dzień w dzień. Nie graliśmy zresztą w nic innego – pozostałe zabawy były dla lamusów. Garaże znajdowały się daleko od ulicy, więc nie baliśmy się, że piłka wpadnie pod koła samochodu. Codziennie po powrocie z podstawówki wychodziliśmy na osiedle. Wołaliśmy pod balkonem do ziomków, zwoływaliśmy ekipę, a przy tym darliśmy mordy tak, że ludzie zwracali nam uwagę i kręcili głowami. Pompowaliśmy piłkę i zaczynaliśmy mecz. Najlepiej to się grało w wakacje, bo od samego rana do wieczora, dopóki się nie robiło ciemno. Rano graliśmy trochę mniej, bo czekaliśmy na cień pod garażami. Do domu chodziliśmy tylko, jak mama czy babcia zawołały na obiad, każdy mniej więcej o tej samej porze. Nie pamiętam, jak to się dokładnie działo, ale zawsze mieliśmy czym grać. Jeden dostawał piłkę na urodziny, drugi za piątkę w szkole. Piłki mieliśmy takie z rynku po dwadzieścia – trzydzieści złotych, jakieś kolorowe, czasem nawet pomarańczowe czy zielone. Marzyliśmy o tych Adidasa z telewizji, ale nikt nie narzekał. Inna kwestia, że graliśmy na asfalcie, więc piłki szybko się zdzierały, odpadała jedna łata, potem kolejna, aż zostawała ciemnoszara, brudna, okrągła kopanka. Potem dopiero rozpruwał się szew i wychodził pomarańczowy balon. Męczyliśmy go do momentu, gdy stawał się bezużyteczny.

Na osiedlu była nas szóstka. Pięciu chłopaków i ja. Teoretycznie byłam dziewczyną, ale wszyscy obcy myśleli, że jednak chłopakiem, więc jakby sześciu. Ci z innych osiedli mówili o mnie: „babochłop”. „O, patrzcie, babochłop”. „Ale ej, to chyba serio dziewczyna, a gra lepiej od nich”.

Na drużyny dzieliliśmy się różnie, zwykle dwoje najlepszych walczyło na stópki o to, kto wybiera pierwszy. Wkurzaliśmy się, gdy kogoś nie było, bo pojechał do dziadków, chorował, albo nie mógł wyjść. Wtedy nie mieliśmy parzystych składów. Chodziliśmy grać pod garaże i robiliśmy najlepsze bojo na świecie. Jedną bramkę mieliśmy od słupka do słupka, w siatce odgradzającej osiedle od Muzeum Ziemi Mińskiej. Pracownicy muzeum krzyczeli, żebyśmy byli ciszej, a najlepiej w ogóle przestali grać, bo przeszkadzamy zwiedzającym. Druga bramka była naprzeciwko, ze trzydzieści metrów dalej, odliczona na murze stópkami i zaznaczona kamieniem lub czyjąś bluzą. Czasem tylko się przez to kłóciliśmy o to, czy był gol, czy nie. Gdy strzelaliśmy do prowizorycznej bramki, zawsze się komuś wydawało (zazwyczaj temu, kto akurat przegrywał), że gol nie padł, ale rzadko kłóciliśmy się na serio.   Auty wykonywaliśmy z nogi, ale linii po jednej stronie boiska nie było wcale (przez garaże), a po drugiej nie było jej częściowo (przez blok). Połowę wyznaczaliśmy na stópki, tak samo jak pola karne.

Zdarzały się problemy, ale zawsze sobie jakoś radziliśmy. Czasem, gdy ktoś zaparkował samochód na boisku, omijaliśmy go i graliśmy dalej, rzucając sporadycznie jakąś kurwą. Ludzie jednak szybko zorientowali się, że jak zaparkują przy garażach, to obijemy im auta. Dlatego potem już tylko obcy tam parkowali – nie wiedzieli, że nie wypada.

Gorzej wyglądała sprawa z tymi zza garaży, czyli z drugiego osiedla. Tamci byli obcy, więc się z nimi nie brataliśmy. Oni grali po swojej stronie garażu, my po swojej. Mniejszą biedą było zbicie komuś górnej szybki czy walnięcie w okno czyjegoś mieszkania, niż przypadkowe przekopanie piłki za garaż. Wtedy krzyczeliśmy głośno: „podajcie!”, „podajcie!”, ale tamci rzadko robili to od razu. Przedrzeźniali nas, straszyli, trzymali w niepewności, dopóki nie zaczynaliśmy się przed nimi korzyć. W końcu podawali, choć nie zawsze. Trzeba było wtedy wejść na garaże, spojrzeć im w oczy i poprosić. Droga naokoło nie wchodziła w grę, bo zajmowała dużo czasu – ktoś mógłby zabrać nam piłkę i uciec. Kilka razy tak się zdarzyło i potem długo żałowaliśmy straconej (często nowej) piłki. Wyzywaliśmy od chujów tych, co nam ją zabrali, chociaż nie wiedzieliśmy, czy zrobili to tamci, czy ktoś inny. Ale gdy wchodziliśmy na garaże, to oni nas wyzywali – chłopaków od frajerów, mnie od babochłopów. Chociaż wtedy liczyło się tylko to, żeby podali. I mimo że cały czas drwili, to w końcu podawali.

Im też zdarzało się przekopać piłkę na naszą stronę. Zawsze odkopywaliśmy. Mieliśmy świadomość, że prędzej czy później będziemy w takiej samej sytuacji. Chcieliśmy zachować się w porządku. Tylko czasami przetrzymywaliśmy, żeby ładniej poprosili. Nienawidziliśmy ich, a siebie nawzajem – chyba kochaliśmy.

Dziś nie ma tych garaży. Dwa osiedla połączyły się w jedno. Dzieci grają razem w gałę i już znalazły sobie nowych wrogów. A my, dawne dzieci z garażowego osiedla, przestaliśmy grać. Żyjemy dalej i znamy Levinasa, Tischnera czy Baumana, w mniejszym lub większym stopniu.

Kinga Sabak

Exit mobile version