O co chodzi w „Zimie miejskiej” Mickiewicza?

vilnius

Odchodzącym, odjeżdżającym, odlatującym z polonu – na waletę

Zima miejska to najszczęśliwszy wiersz w literaturze polskiej – takie jest moje zdanie. Myślę, że dlatego przyciąga jak magnes. Zarazem trudno powiedzieć, o czym jest ten tekst, i trudno go zaklasyfikować. Od dłuższego czasu odczuwam potrzebę zrobienia czegoś z Zimą miejską, powiedzenia o niej jakiejś prawdy. Intuicja podpowiada mi, że jest do tego wiersza klucz. Że wszystkie dotychczasowe kapitulacje interpretacyjne (mówmy otwarcie) wynikały z bezcelowego szarpania za klamkę.

Kłopotów nastręczało pytanie o stosunek Mickiewicza do klasycyzmu. Oczywiście nie sposób było się pogodzić, że najważniejszy z romantyków zaczyna od wiersza klasycystycznego. Gdyby chociaż napisał jakąś Dumę o Anieli, trochę na modłę klasycystyczną, trochę na modłę sentymentalną. Ale nie: debiut poetycki Adama jest ostentacyjnie klasycystyczny. Może więc to jest parodia stylu? Nie wiem, ale nie sądzę. Czy arcydzieło stylu może być zarazem parodią tego stylu? Przypuszczam, że nie było w całej literaturze na świecie wspanialszego określenia gry w karty i w bilarda:

Którzy są z szczęściem poufali ślepem,

Pod twój znak idą, królu Faraonie.

Lub zręczni lekkim wykręcać oszczepem,

Pędzą po suknach wytoczone słonie.

Nad rzekomą chęcią parodiowania klasycyzmu wziął tu chyba górę dobry humor. Kiedy to czytam, mam wrażenie, że klasycyzm jest najzabawniejszym stylem w literaturze (wrażenie pryska przy pierwszych wersach Barbary Radziwiłłówny Felińskiego). Interesuje mnie bardzo, jak młody Mickiewicz traktował ten styl. Na pewno nie tak jak Mochnacki, dla którego klasycyzm to prawidła, a prawidła to „szczudła umysłowej niemocy partaczów”. Klasycyzm Mickiewicza jest, jeśli wolno mi tak powiedzieć, z wyższego poziomu: to nierozdzielna para ciepłej ironii i podziwu dla stylistów w rodzaju Trembeckiego. Mickiewicz traktuje Trembeckiego jak mistrza, ale zarazem patrzy na niego okiem wybitnego ucznia, który dobrze zna zasady gry swojego nauczyciela. W 125. numerze „Tygodnika Wileńskiego” (październik 1818 roku) Mickiewicz napisał więc wiersz à la Trembecki. Ciekawe, jak wielu czytelników zdało sobie sprawę z tego pokrewieństwa.

Jest jeden tekst o Zimie miejskiej, który nie budzi mojego sprzeciwu: w 1997 roku Dariusz Seweryn opublikował w swojej książce artykuł Zimowe gry literackie. Mickiewicz nie był klasycystyczny, lecz metaklasycystyczny: spoglądał z góry na coś, co współcześni traktowali jako oczywistość. „Sądzę, że już wtedy Mickiewicz czytał stanisławowskich i postanisławowskich klasyków mniej więcej tak, jak czytał klasyków starożytnych”. Jeśli dobrze rozumiem Seweryna: w 1818 roku dwudziestoletni prowincjonalny poeta zdał sobie (i innym) sprawę, że klasycyzm jest konwencją, którą można i trzeba przekraczać. Kto jeszcze oprócz Adama w 1818 roku w Warszawie, w Wilnie, w Krakowie albo gdziekolwiek miał świadomość, że pisze i czyta literaturę klasycystyczną?

Teraz powiem coś ogromnie istotnego: w 1818 roku za najwybitniejszego poetę w dziejach polszczyzny uważano Trembeckiego. Nie Kochanowskiego i nie Krasickiego, ale właśnie Trembeckiego. Hołdy Trembeckiemu oddawali chyba wszyscy. Pierwsza trójka polskiej poezji: Kochanowski, Krasicki, Trembecki – ci trzej. Z nich zaś największy jest Trembecki. To paradoks, bo polskie oświecenie miało jednak nachylenie pedagogiczne, a autor Sofiówki nie był najświetniejszym wychowawcą społeczeństwa (wręcz przeciwnie, i to jak). Skąd więc ten kult? Rozwinę swoje domysły. W roku 1795 Rzeczpospolita zniknęła z mapy Europy. Tym samym polski klasycyzm stracił swoje umocowanie instytucjonalne. Dla dziejów polskiego klasycyzmu to oznaczało wielki krach. Można było wprawdzie szukać politycznej protekcji w dobie Księstwa Warszawskiego, a później Królestwa Polskiego, ale to był klasycyzm niepewny swojego bytu, czyli już blednący. Klasycyzm w dobie stanisławowskiej miał wyrażać rację stanu, a w warunkach polskich po roku 1795 racja stanu była sprawą problematyczną. Bez instytucjonalnej kurateli poezja klasycystyczna traciła moc oddziaływania (wiersze Kajetana Koźmiana dobitnie świadczą, jak bardzo lgnęła do politycznego majestatu). W historii literatury przesadzano wprawdzie z oskarżeniami klasyków o serwilizm, ale coś jest przecież na rzeczy. Bez monarszego parasola poezja klasycystyczna czuła się niepewnie.

Idea pedagogiczna zaczęła się – wprawdzie powoli – dewaluować (brakowało gwaranta społecznego ładu), zyskała natomiast na wartości postawa odwrotna: zupełne oddanie sprawom warsztatowym, to jest kunsztowi poetyckiemu. W Trembeckim ujrzano tego, w którym klasycyzm trwał mimo wszystko (mimo politykę). Stanisław Pietraszko pisał o autorze Sofiówki, że miał swój „profil specyficzny”, czyli „nachylenie ku formie”. Trembecki wygrał na tym, że nie grał o wysokie stawki, a jeśli grał, to grał na niby: skrupulatnie wykonywał swoją poetycką robotę, ale bez ideowego przekonania. Nigdy więc ideowo nie skapitulował, tak jak skapitulował Koźmian. Nawet dzisiaj Potret Kiopka albo wiersze koleżeńskie Trembeckiego są rozkoszne, podczas gdy wiersze Koźmiana są… No cóż, po prostu są.

Te moje historyczne wywody są oczywiście do chrzanu, ponieważ oddalają od tego, co w Zimie miejskiej najważniejsze (taka była niestety tradycja badań nad utworem). Najważniejszy jest przecież sam tekst.

Zimie miejskiej nie chodzi o jakąkolwiek zimę i o jakiekolwiek miasto. Rzecz dzieje się w Wilnie: mowa o „Wiliji zwierciadłach”. Trzeba sobie przypomnieć, co to znaczy zima na Litwie. Jeśli dzisiaj za biegun zimna uważane są Suwałki (słusznie), to w roku 1818 ten tytuł należał się Wilnu. Ilekroć jestem w Wilnie zimą, czuję, że Zima miejska musiała powstać. Miasto jest oczywiście piękne zimą, ale na zewnątrz ziąb tak dojmujący, że człowiek mimowolnie myśli o zabawie w jakimś wesołym mieszkaniu, o bilardzie lub traktierni. Zimą w mieście można spędzać czas wesoło (wśród poetów zauważył to nie tylko Mickiewicz). Siedzieć wtedy na wsi to tracić.

Taki, gdy smutna ciągnie się minuta,

Wreszcie zmieniony kraj porzuca z żalem

I dając chętnie Cererę za Pluta,

Pędzi wóz ku nam ciężarny metalem.

Tu go przyjmują gościnne podwoje,

Rzeźbą i farbą odziany przybytek,

Tutaj rolnicze przepomina znoje

W pieszczonym gronie czarownych Charytek.

Haniebna rozpusta. To nie mogą być filomaci! Zbigniew Sudolski (nie tylko on) uznał, że Mickiewicz napisał satyrę na próżniaczy tryb wileńskiej młodzieży. Napisał satyrę (dopowiadam ja), bo sam zapewne czytał Pseudo-Longinosa i ślęczał nad łaciną – i nie mógł znieść widoku swawoli. Jest to święta prawda. Jednakże, hm, jednakże – mam wrażenie, że bohater Zimy miejskiej opisuje to wszystko od środka, jako uczestnik zaangażowany, a nie jako ponury poeta oparty o framugę drzwi. Mimo więc świętej prawdy o przykładnej konduicie Mickiewicza ośmielam się zauważyć, że filomaci też wiedzieli, co zrobić z młodością i co znaczy żyć szeroko. Szkoda, że dzisiaj obok Ody do młodości Mickiewicza nie czyta się takiego na przykład dziełka filomackiego jak Igraszka po pijanemu Teodora Łozińskiego (notabene pseudonim „Szeroki”). Gościnne podwoje były nie do pogardzenia. No i czarowne Charytki: rozumna Eufrozyna, kwitnąca Taleja i promienna Aglaja. Przypuszczam, że Towarzystwo Promienistych miało swoją stronę słońca.

Na wsi, zaledwie czarna noc rozrzednie,

Każe wraz Ceres wczesny witać ranek,

Tu, chociaż słońce zajmie nieba średnie,

Śpię atłasowym pod cieniem firanek.

Słońce zajmuje „nieba średnie”, a nasz bohater nie wstaje; on nadal śpi. Ciekawe do której. Co robi z resztą dnia, to wiadomo: w łazience, przed lustrem, na jakimś przyjacielskim bavardage. Filomaci, jak się okazuje, to dobrzy znajomi Eugeniusza Oniegina. Tak się spędza dzień. Dwunasta w nocy – w sam raz, żeby w końcu wyjść z domu. Nie udawajmy, że nie wiemy, o czym mówimy.

Pijemy węgrzyn, mocny setnym latem,

Wrą po kryształach koniaki i pącze,

Płci piękna gasi pragnienie muszkatem,

Co dając rzeźwość, myśli nie zaplącze.

No więc niestety „pijemy”, a nie „piją”, czyli może jednak nie satyra. Poza tym coś mi mówi, że węgrzyn i muszkat mogą to być eufemizmy. Podobnie jak atłasowy cień firanek nie musiał być atłasowy: był jaki był. W ekstatycznym nastroju cały świat zdaje się podniesiony do potęgi: „wszystko czerstwi, weseli, zachwyca”. Kiedy więc czytamy:

Ten, w śniący kryształ włożywszy oblicze,

Wschodnim balsamem złoty kędzior pieści,

Drugi stambulskie oddycha gorycze

Lub pije z chińskich ziół ciągnione treści.

– nie należy traktować „złotego kędziora” jako takiego. Jeśli ktoś już wstał rano (siedemnasta) i wlepił wzrok w lustro, nie nazwie chyba swojej twarzy „obliczem” inaczej niż na prawach ogólnie wzmożonej życzliwości do wszystkiego. Jaki jest ciąg dalszy tej historii, wiemy – mówi nam o tym poeta w dalszej części wiersza.

Po opisie kilku scen rozgrywajacych się podczas wesołego wieczoru pojawia się ta strofa:

Nareszcie słońce zniżone zagasło,

Rozsiewa mroki dobroczynna zima,

Boginie dają do rozjazdu hasło,

Zagrzmiały schody i już gości nié ma.

Jest w tym pewna zagadka. Zrekonstruujmy wypadki: bohater śpi do popołudnia (dziewiąta strofa), następnie „strojem poranne [sic – przyp. T.J.] zbywa godziny” (dziesiąta strofa), potem pali fajkę wodną i pije herbatę (jedenasta strofa), potem bierze taksówkę (dwunasta strofa i godzina też dwunasta w nocy), potem je (trzynasta strofa), potem pije – niech będzie – węgrzyn (czternasta strofa), potem się bawi (piętnasta strofa). A potem? Potem następuje zachód słońca. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że między strofami piętnastą a szesnastą dzieją się rzeczy ciekawe. Niewykluczone też, że bohater idzie spać i opuszcza zgromadzenie po upływie blisko doby. Słońce zachodzi, a on wraz z przyjaciółmi idzie na bilard i karty. Słońce swoje, człowiek swoje.

Wzrusza mnie ostatnia strofa:

A gdy noc ciemne rozepnie zasłony

I szklannym światłem błysną kamienice,

Młodzież, dzień kończąc wesoło spędzony,

Tysiączną sanią szlifuje ulice.

Minęły głosy i gesty. Skończyły się zabawy, rozmowy, wrące koniaki i pącze. Ruch niemal bez reszty wypełniający Zimę miejską ustaje dopiero tutaj. Zastępują go – jak zauważył Artur Hellich na moim konwersatorium – lekkie ślady na śniegu, znaki ciszy i przemijania. Ma się wrażenie, jakby jakiś bezosobowy wzrok sunął wzdłuż tych drobnych kolein po ulicach i uliczkach Wilna. Ten sam wzrok, który zostaje w jakimś pokoju czy salonie po tym, jak „zagrzmiały schody i już gości  nié ma”.

Zima miejska to oświecenie à rebours. Zabawy przyjemne niepożyteczne, których Mickiewicz nauczył się od Trembeckiego: opis przeżyć własnych i niepowtarzalnych, ale taki opis, który niczego nie mówi wprost i który stwarza dystans między autorem a czytelnikiem. W Zimie miejskiej bohaterem jest Mickiewicz i nie Mickiewicz. Złota młodzież to filomaci, ale też nie oni. Wiersz opowiada o czymś, do czego można się przyznać przed przyjaciółmi, ale czego można się wyprzeć przed resztą świata.

Co my dzisiaj możemy wyczytać z Zimy miejskiej? Ile prawdy o poecie i jego przyjaciołach? Ile środowiskowych żartów jesteśmy w stanie zrozumieć? Za Dariuszem Sewerynem: „Na początku roku 1816 władze uniwersytetu wydały rozporządzenie, że «pod żadnym pretekstem żadnemu studentowi nie wolno bywać po bilardach, kawiarniach, traktierniach, winiarniach i wszelkich podejrzanych domach» (…)”. Przecież Zima miejska opowiada właśnie o tym, jak studenteria chodzi po bilardach, kawiarniach, traktierniach, winiarniach i wszelkich podejrzanych domach. To już wiemy, bo ten dokument wydobył na jaw Seweryn, ale przypuszczam, że większości aluzji już dziś nie rozszyfrujemy. Niespecjalnie mnie to martwi.

Świadome zastosowanie konwencji klasycystycznej sprawiło, że Zima miejska jest wesołym wierszem. To przecież tylko filomackie awantury opisane wysokim stylem. Ale klasycyzm pozwolił też przenieść awantury zupełnie prywatne i osobne w wymiar prawd ogólnych (zimą w miejście jest tak a tak). Stąd szczególna dwoistość tego wiersza: krytyk albo historyk literatury nie może przeczytać Zimy miejskiej tak, jak przeczytałby filomata. Znajdzie tam jedynie zabawę stylem à la Trembecki. A jeśli taki historyk jak jakiś sąsiad będzie chciał sprawdzić, co to się dzieje w mieszkaniu obok, zagrzmią schody i już gości nié ma. I nie ma co szarpać za klamkę.

Natomiast Trembeckiego na zabawę wpuszczono by nawet oknem.

Tomasz Jędrzejewski

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *