Nie bawiąc się w zbędny wstęp, przejdźmy od razu do tego, co najważniejsze – muzyki.
03.08
Paula i Karol – jeden z pierwszych koncertów na festiwalu i trudne zadanie przed młodym zespołem: jak w krótkim czasie zostać zapamiętanym przez kapryśną publiczność OFF-a? Paula Bialska i Karol Strzemieczny podeszli do sprawy bez stresu, za to z ogromną dawką energii, dzięki czemu człowiek, który nigdy nie słyszał ich muzyki (czyli ja) po kilku minutach nucił razem z nimi. Oprócz dwójki wokalistów na scenie łącznie znajdowało się sześcioro muzyków; uśmiechy ani na moment nie znikały z ich twarzy, co świetnie korespondowało z lekkimi, folkowo-popowymi kompozycjami. Pół godziny minęło bardzo przyjemnie, a koncert zakończyła niespodzianka – cover Can I Kick It? A Tribe Called Quest. Pozytywnie nakręcający koncert – wprost idealny na rozpoczęcie festiwalu.
Po koncercie skok do Kawiarni Literackiej, gdzie Krzysztof Varga miał przeczytać fragment swojej najnowszej książki, Trociny. Miłośnicy literatury przybyli dość tłumnie na spotkanie z pisarzem, skuszeni dodatkowo serwowaną w namiocie latte i rabatami/promocjami książkowymi przy stoisku Czułego Barbarzyńcy. A jak sam Varga? Mojego pierwszego spotkania z nim (przy okazji panelu dyskusyjnego o Lalce) zdecydowanie nie zaliczam do udanych, dlatego na OFF-ie byłem pozytywnie zaskoczony. Autor Tequili wybrał odpowiednio mocny fragment ostatniego dzieła, aby publiczność zebrana w Kawiarni Literackiej nie opuściła jej po dwóch minutach. Słuchano z zaciekawieniem, na co wpływ miał dynamiczny rytm prozy Vargi, dobitnie przez pisarza podkreślany. Sądząc po liczbie sprzedanych na OFF-ie egzemplarzy Trocin, autor może śmiało uznać spotkanie za udane.
Chwilę później niebo zakryły burzowe chmury i rozpadało się na dobre, przez co (świetny) koncert Profesjonalizmu widziałem tylko do połowy. Rozpogodziło się dopiero na Converge: przesterowany bas i próby wytrzymałości mikrofonu na charkot oznaczały, że za chwilę zagra ta pokręcona ekipa z Salem. Zeszłoroczny sukces Meshuggah sprzyjał zapraszaniu na tegoroczną edycję reprezentantów kolejnych odmian ekstremalnego metalu – w tym wypadku hardcore’u z elementami grindcore’u i diabelskiej, zdecydowanie nie kwadratowej rytmiki. Koncert rozpoczęli od swojego hitu, czyli Jane Doe, przy którym Jacob Bannon po raz pierwszy zaprezentował swoje sceniczne ruchy – wirowanie mikrofonem, zawieszanie obłędnego wzroku ponad głowami publiczności, „dyrygowanie” zespołem… W połączeniu z moshpitowym szałem pod sceną robiło to piorunujące wrażenie. Dominowały nowsze utwory, łącznie z singlem z jeszcze niewydanej All We Love We Leave Behind i krótkim, grindowym ciosem ze splitu z Napalm Death. Tempo koncertu rozkręcało się z minuty na minutę, nie pozostawiając złudzeń co do tego, kto w tym roku najostrzej zagra na OFF-ie. Bannon dość często odzywał się do widowni, dziękując przede wszystkim za to, że „część z was słyszy nas pierwszy raz w życiu”. Doszło też do zabawnej sytuacji, w której zespół chciał dowiedzieć się, co znaczy swojski okrzyk „Na-pier-dalać” (Nate Newton, basista, zgadywał – „Fuck McDonald? Fuck Madonna?”). Tłumaczenie jednego z fanów („it means: fuckin’ play it”) spotkało się ze zdroworozsądkową reakcją Bannona – „…but what?”. Po chwili jednak uderzyli z kolejnym, zabójczym utworem – i wszystko było już jasne…
Gdy wybrzmiewały ostatnie metalcore’owe dźwięki, na Scenie Trójki Chromatics zaczynali szykować się do występu. Namiot zapełnił się po brzegi chyba po raz pierwszy w tej edycji festiwalu – występ tria z Portland należał zdecydowanie do kategorii tych koncertów, dla których ludzie przyjechali na tegoroczny OFF. Atmosferę oczekiwania podkręcał dodatkowo niedawny sukces komercyjny Chromatics, czyli pojawienie się ich nagrania na ścieżce dźwiękowej do filmu Drive. Zdaje się – murowany, genialny występ. No właśnie, nie do końca… Co nie dopisało? Repertuar? Zabrzmiały hity zespołu, w większości jednak kompozycje z ich ostatniej płyty, Kill For Love (łącznie z utworem tytułowym), plus dwa świetne covery (moim zdaniem najlepsze fragmenty całego występu). Kłopoty z dźwiękiem? Wokal Ruth Radelet ginął momentami w basowym dudnieniu, chociaż z nagłośnieniem nie było aż tak źle. Zabrakło jednak podstawowej rzeczy: zaangażowania w to, co się robi na scenie, kontaktu z publicznością, jakiegoś sygnału, że gra się żywą muzykę, a nie tylko odbębnia utwory z płyty. Zagrali, pomachali, poszli. Prócz coveru Running Up That Hill i fragmentu My My, Hey Hey Neila Younga – koncert średni.
Podobnie jak w przypadku Chromatics, Death In Vegas był jednym z zespołów, na które czekało bardzo dużo osób. Jak na złość oczekującym dawnych hitów, zespół zagrał dość psychodeliczny set (w tym oczywiście kompozycje z Trans-Love Energies). Ginące dźwięki gitary, zbyt mocne sprzęgi zagłuszające resztę instrumentów… Nie było dobrze. Chociaż zespołowi zdarzało się wykrzesać trochę magii, a przeboje (Dirge i Hands Around My Throat) brzmiały całkiem nieźle, to patrząc na całokształt występu – Death In Vegas wypadli słabo.
Charlesa Bradleya słuchałem tylko przez chwilę, ale te kilkanaście minut wystarczyło, żeby się zachwycić. Świetne brzmienie tradycyjnej, soulowej kapeli wyjętej żywcem z nagrań Motownu połączone z mocnym wokalem mężczyzny doświadczonego przez życie wystarczyły, by oczarować publiczność zgromadzoną pod sceną mBanku. I chociaż mogło śmieszyć rozemocjonowane zachowanie Bradleya (na koniec wyściskał ludzi z pierwszego rzędu), to autentyzmu jego występowi nie można odmówić.
Po średniakach (Chromatics i Death in Vegas) – na osłodę występ Mazzy Star. Jedna z gwiazd pierwszego dnia festiwalu… na którą kręciłem nosem przed występem. Że ładne, tyle że prawie każdy utwór taki sam, że senne, tyle że zbyt usypiające. Biję się w pierś w geście pokuty – wszystkie wątpliwości rozwiały się przy pierwszych dźwiękach Fade Into You. Chyba żaden z zespołów, które zobaczyłem w czasie trzech dni OFF-a nie wykazał się umiejętnością tak kapitalnego połączenia warstwy wizualnej z muzyką. Melancholijne, dziwne zdjęcia pięknie komponowały się z nieziemskim wokalem Hope Sandoval. Ona sama, ukryta w cieniu, małomówna, popijająca między utworami wino przyciągała uwagę jakimś magicznym pierwiastkiem. Powtarzalność, którą zarzucałem Mazzy Star przed koncertem na żywo była jednym z elementów spójnego, momentami mistycznego (zwłaszcza przy Look On Down From The Bridge) spektaklu. Co ważne – mimo że zespół Davida Robacka i Hope Sandoval wrzuca się do wspólnego worka z Cocteau Twins (podpisując go „dream pop”), Mazzy Star w pokazali na żywo, że bliska jest im nie tylko lekka, senna psychodelia. Kończąca koncert długa, doorsowska, hałaśliwa kompozycja (So Tonight That I Might See) była tego najlepszym dowodem, popisowym przełamaniem wypracowanej wcześniej stylistyki. Mógłbym pisać więcej o uroku wokalistki, o niesamowitej atmosferze koncertu, ale byłoby to zbędne. To był po prostu najlepszy koncert OFF Festivalu 2012.
Nucąc jeszcze Disappear, przyjrzałem się przez chwilę występowi Bardo Pond. Zespół opisywany był w festiwalowym przewodniku jako połączenie krautrocka, spacerocka i noise’u. Zapowiadał się imponujący koncert. Usłyszałem za to odrobinę cięższego hardrocka, z którego starano się robić coś więcej, rozciągając niemiłosiernie kompozycje. Wyszedłem po pierwszym utworze (czyli po ok. 10 minutach), gdy początek drugiej piosenki brzmiał tak, jak koniec pierwszej, a obie jak cokolwiek Perfectu…
Zajrzałem więc na Metronomy – delikatnie mówiąc, nie przepadam za tym zespołem, ale patrząc na tyle obiektywnie, na ile mogę: koncert był udany. Pod sceną zgodnie skakało bardzo dużo fanów, Josh Mount miał dobry kontakt z publicznością (dziękuję mu za informację o złotym medalu dla Polski!). Tyle. Wolałem zająć dobre miejsce na Shabazz Palaces w namiocie Sceny Eksperymentalnej. Na scenie Ishmaelowi „Butterfly’owi” Buttlerowi towarzyszył multiinstrumentalista Tendai „Baba” Maraire – obaj w ciemnych okularach, obaj skupieni na miksowaniu podkładu. Minimalistyczne kompozycje, sprowadzone praktycznie tylko do wkręcających się bitów, rozwijały się powoli, wraz z nawijką Butterfly’a. A choreografia, która część osób śmieszyła, według mnie dodawała lekko oldschoolowego klimatu. Z utworu na utwór publiczność coraz mocniej wczuwała się w mroczną, basową muzykę hip-hopowego duetu, idealną na zakończenie upalnego dnia. Klimat psuł mi tylko pijany obcokrajowiec, który najpierw grzecznie spytał się mnie, kto tu gra, a potem starał się bezskutecznie utrzymać równowagę, co kończyło się potykaniem o ludzi. Wracając na pole namiotowe, słyszałem jeszcze rozkręconą maszynę pt. Atari Teenage Riot. Oprócz obserwacji, iż na żywo grają swoje utwory dwa razy szybciej, nie potrafię powiedzieć niczego więcej o koncercie zespołu Aleca Empire’a. Uszy miałem jeszcze zajęte przez Fade Into You.
04.08
Odgłosy syren, karabinów i komunikat „Uwaga, prosimy wszystkich o opuszczenie terenu festiwalu!” – takie dźwięki płynące ze Sceny Trójki mogły wprawić część słuchaczy w konsternację. Za chwilę zabrzmiał jednak Plan ewakuacji z najnowszej płyty Cool Kids Of Death. Łódzki zespół zagrał głównie nowsze utwory (z klasyki: Nie Warto, Generacja Nic i Piosenki o miłości), trochę na złość fanom, którzy wykrzykiwali pod sceną tytuły utworów z pierwszych dwóch albumów. Zblazowanie Ostrowskiego i ogólna nonszalancja zespołu („Mamy trzy różne setlisty i nie wiemy, co zagrać”) – czyli mamy do czynienia ze standardowym występem CKOD. Zagrali agresywnie, tak jak powinni, ale… Według plotki rozsiewanej po miasteczku festiwalowym zespół (delikatnie mówiąc) wkurzył się na Artura Rojka za to, że nie załatwił im wejściówek na całe trzy dni OFF-a. I chyba dlatego po otrzymaniu informacji, iż powinni szykować się do zejścia ze sceny – zeszli z niej, bez zagrania Butelek z benzyną. Raczej prędko na festiwal nie wrócą. Potem poszedłem na Aptekę… w sumie mogłem uciec po usłyszeniu Wiesz, rozumiesz i Gdyni nocą, ale postanowiłem „wyrobić sobie zdanie”. Według mnie zespół Kodyma stracił nieco ze swojej siły, może to kwestia nowszego repertuaru, może zmęczenia samych muzyków? Nie wiem.
Zaraz po lekko stępiałej, narkotycznej jeździe – Pissed Jeans, czyli „zespół gwarantujący odczucie atmosfery dawnych koncertów The Jesus Lizard”. Taka myśl przyświecała mi, gdy opuszczałem namiot Sceny Eksperymentalnej po tym świetnym koncercie. Ale po kolei. Zespół wyszedł na scenę tak, jakby zaraz miał zagrać ambientową suitę. Spokojni, wyglądający na zrównoważonych. Jednak już po początkowym sucharze rzuconym przez wokalistę („Co mają wspólnego ze sobą Simpsonowie, Seinfeld i Pissed Jeans? Wszyscy dają świetne show dzisiaj o 7!”) wiadomo było, że nie można liczyć na normalny i bezpieczny koncert. Pierwszy utwór ustawił odpowiednio tempo – agresywne, noiserockowe riffy, basowy gruz, no i wokal, przypominający głos Davida Yowa z The Jesus Lizard. Przy Half Idiot szaleństwo rozpętało się na dobre, pod sceną i na niej samej. Do zestawu atrakcji, które zaserwował publiczności wokalista zaliczają się: grymasy wkurzonego dziecka, zabawy z mikrofonem (dawno nie widziałem, żeby to urządzenie cierpiało takie katusze), obnażanie torsu, zaczepianie publiczności dziwnymi żartami, kpiny z domniemanej „eksperymentalności” jego zespołu („Jesteśmy tak eksperymentalni, że będę musiał śpiewać, stojąc na głowie!”) i ogólne sianie spustoszenia. To mocno napędzało publiczność; utwory uderzały jeden po drugim, nie dając czasu na oddech, pod koniec, przy dzikim Boring Girls, mosh pit zdążył zagarnąć kilka sporych rzędów. Gdy reszta zespołu zostawiła już swoje instrumenty, wokalista dorwał się do gitar i próbował jeszcze na nich grać przez dobre kilka minut. Niesamowity, graniczący z muzycznym szaleństwem koncert.
Zainspirowany występem Pissed Jeans (i zachęcany przez kolegę), wybrałem się na występ Dominique Young Unique – decyzja faktycznie nie w klimacie poprzedniego koncertu, bo w tym samym czasie grali Baroness. Jednak siła OFF-a polega według mnie na przechodzeniu z jednego muzycznego świata do drugiego, diametralnie innego; zakrzyknąwszy więc „dość rocka, chcę popu!”, ustawiłem się przy barierkach sceny Trójki. Przyznaję, nie spodziewałem się po występie czarnoskórej raperki niczego, prócz materiału do żartów (ew. do dyskusji nad miałkością współczesnego popu). Już po pierwszym utworze absolutnie kupiłem muzykę Dominique Unique. Jasne – cały podkład leciał z taśmy, jej wokal też był wspomagany… ale jak to brzmiało! Bity przypominające najlepsze lata Dizzy’ego Rascala i M.I.A., do tego wściekła, szybka jak karabin maszynowy, momentami wulgarna nawijka raperki. To połączenie zamieniło namiot Trójki w rasowy klub elektro. Z nieskrępowaną zabawą publiczności (przynajmniej pod sceną) kontrastowało jednak niemrawe zachowanie Dominique. Niestety, koturny nadają się tylko do spacerowania po scenie, a powtarzane „Let’s party!” wbrew pozorom nie zachęca aż tak bardzo do zabawy. Mimo tego, uznaję koncert za bardzo dobry, jedno z zaskoczeń tegorocznego festiwalu.
Finał drugiego dnia OFF-a był naprawdę piękny. Zaczęło się koncertem Thurstona Moore’a, jednym z występów, dla których zdecydowałem się jechać na festiwal. Były lider Sonic Youth przyjechał do Katowic ze swoim nowym zespołem, Chelsea Light Moving i już to zapowiadało jedno – nie będzie lekko i akustycznie, jak na ostatniej solowej płycie Thurstona, Demolished Thoughts. Nowy band gitarzysty to powrót do ostrego brzmienia Sonic Youth, bliskiego temu z okolic Sister i Goo. Zaczęli niepokornie, od prawie siedmiominutowego Orchard Street, zakończonego znakiem firmowym gitarzysty: noise’owym szumem. Powinni zacząć od Benediction, albo od czegokolwiek krótszego niż cztery minuty – pierwsze zaskoczenie. Potem zagrali Pretty Bad (z chyba najlepszej solowej płyty Moore’a, Psychic Heart) i pierwszy singiel Chelsea Light Moving, Burroughs. I tak do końca, mieszali nowe utwory z solowym dorobkiem lidera, konsekwentnie omijając jednak Demolished… Dominowały więc ostre, sonicowe brzmienia, w większości utworów było też miejsce na gitarowe odjazdy lidera. Thurston wyluzowany, uśmiechnięty, tak jakby grał w małym klubie gdzieś w Stanach Zjednoczonych, w świetnej formie (zobaczyć to, co on wyrabia z gitarą – bezcenne). Jeden z najlepszych koncertów OFF-a 2012… i tylko żal, że nie usłyszeliśmy na żywo niczego z dorobku najsłynniejszego zespołu gitarzysty, że prawdopodobnie już nigdy nie usłyszymy Sonic Youth na żywo.
W dość melancholijnym nastroju powędrowałem na koncert The Antlers – grupy, która (tak przeczuwam) zdobędzie za chwilę wielką popularność na scenie alternatywnej. Grali na scenie T-Mobile, tam, gdzie wczoraj Hope Sandoval wyczarowała magiczną atmosferę. Mimo zupełnie innego repertuaru i innego klimatu – magia znów zagościła na Scenie Leśnej. Dominowały najlepsze utwory z ostatniej płyty Burst Apart: Parentheses, No Windows, I Don’t Want Love, Rolled Together i na koniec (oczywiście) Putting The Dog To Sleep. Wszystko zagrane w skupieniu, powadze; wokal Petera Silbermana nie ginął na szczęście w elektronicznych i gitarowych szumach. Trudno wybrać najlepszy moment z całego występu, ja wskazałbym na Two z depresyjnego albumu Hospice – długa, niesamowicie narastająca kompozycja, pozostawiająca w stanie otępienia na żywo brzmiała jeszcze mocniej. Tak, na Antlersach zdecydowanie można było się wzruszyć, sam znam jeden przypadek szlochania pod sceną.

Amerykański zespół wytworzył tak niebezpieczny poziom emocjonalnego napięcia, że po zakończeniu koncertu czym prędzej udałem się pod Scenę mBanku, gdzie za chwilę miałem odreagować The Antlers dzięki Iggy’emu Popowi i The Stooges. Najpierw weszli na scenę sami muzycy, po czym przy pierwszych akordach Raw Power z prędkością torpedy wpadł na scenę Iggy. Tu dygresja – rację miał w jednym ze swoich monologów Henry Rollins, gdy mówił o smutku wynikającym z występowania przed Iggym. Każdy zespół brzmi za wolno, za delikatnie, na nic treningi wytrzymałościowe Rollinsa – The Stooges i tak zmiatają swoją energią całą konkurencję. Tak też było na OFF-ie: od pierwszego utworu było jasne, że uczestniczę w jednym z najlepszych koncertów festiwalu. Świetnie dobrany repertuar (1970, Search and Destroy, Fun House, No Fun…), no i niesamowite zachowanie Iggy’ego (wielki plus za zaproszenie do tańca na scenie ludzi z publiczności). Widać, od kogo uczyło się prezencji scenicznej ¾ zespołów rockowych (łącznie z Pissed Jeans). I chociaż w szaleństwach na scenie Iggy’emu przeszkadzało schorowane biodro, to i tak tylko wprawne oko mogło dostrzec u niego ślady zmęczenia. Zabrakło mi większej liczby utworów z Fun House (nie było Loose, TV Eye, a przede wszystkim Down On The Street), ale zrekompensowali mi to niesamowitą siłą, z którą grali każdy utwór – rozpędzanie się zespołu przy Open Up & Bleed było genialne. Iggy „Pomarszczona Śliwka/Daktyl” Pop dawał radę w każdym momencie koncertu… mam jednak maleńkie „ale”: zakończenie występu utworem The Passenger, który lata nawet na antenie RMF-u, to jednak nieładna zagrywka. Spodziewałem się klasyka w rodzaju 1969 albo czegokolwiek, prócz tego zajechanego hitu (cholera, czemu nie Lust for Life z tej samej płyty?). Mimo tego – koncert zdecydowanie bardzo dobry.
Nie pozostało nic innego, jak po wyskakaniu się na Iggym wypocząć przy DOOM-ie. Podkłady genialnie bujały (brawa za All Caps), raper bardzo starał się rozruszać senną publiczność i po pewnym czasie zaczęło mu to wychodzić (chociaż flaga Tyskiego rzucona na scenę do końca pozostawała dla niego chyba zagadką, co chwila pytał, co to jest). Wrażenie robiła także, hm, postura rapera. Jak to podsumował jeden z internautów: „zobaczywszy DOOM-a na żywo zyskałem 100% pewność, że nie jest alter-egiem Madliba”. Mimo naprawdę świetnych bitów (puszczanych przez „niewidzialnego DJ-a”, czyli z mp3), nie jestem fanem jego leniwego, dość monotonnego głosu – wiem jednak, że ma swoich zdecydowanych zwolenników. Trochę śmiesznie wypadło odegranie przez DOOM-a swojej zwrotki z Rock Co. Cane Flow De la Soul. Miło było usłyszeć to genialne zwolnienie, ale niesmak pozostał. Jednak każdy dobry hip-hop na OFF-ie zasługuje na zauważenie – a że świetnie sprawdza się na zakończenie upalnego dnia, to wiadomo nie od dziś.
05.08
Już kilka razy (z różnych powodów) ominął mnie koncert Łony i Webbera, tym razem w końcu udało mi się zobaczyć na żywo jednego z inteligentniejszych polskich raperów. Pierwsza obserwacja – błędem było ustawienie Łony na głównej scenie, gdzie publiczność w większości albo nie wiedziała, kto gra, albo rzucała nienawistnymi komentarzami. Raperzy lepiej sprawdziliby się jednak na Scenie Leśnej. Kończąc narzekanie – miło było posłuchać podkładu robionego na żywo (a więc perkusja + Webber), bo w przypadku DOOM-a i Dominique, empetrójkowość trochę psuła efekt. Zagrali w większości utwory z ostatniej, bardzo dobrej płyty Cztery i Pół, nie zabrakło też miejsca na klasykę, czyli Rozmowę, Nie ufajcie Jarząbkowi i Rozmowę z cutem (dodawanie przez publikę samplowych kwestii wyszło niestety średnio). Brawa dla Łony i Rymka za konferansjerkę, którą zachęcali ludzi do zabawy – przynajmniej w części im wyszło. Fanfarlo przesiedziałem, dzięki czemu nie musiałem męczyć nóg na jednym z najsłabszych koncertów festiwalu (o najsłabszym – za chwilę). Nijakie, nudne, miałkie utwory, których nie ratowały nawet dęciaki (to chyba dzięki nim w rozpisce porównywano ich do Beiruta). Na szczęście chwilę po nich grał Ty Seagall (albo Steven Seagal, jak nazywali go złośliwcy), po którego koncercie dużo sobie obiecywałem. Wszystko było tak, jak trzeba – garażowe, melodyjne i krótkie utwory grane z prędkością ramonesowską, piękna perkusistka i Ty Segall wyglądający jak dowolny muzyk grunge’owy z lat 90-tych (tylko bez śladów po igłach). Adrenalina, którą serwowali garściami ze sceny zdecydowanie udzieliła się publiczności (muzycy zdawali się zdziwieni aż tak żywiołową reakcją). Świetną atmosferę koncertu podbijała dodatkowo naturalność muzyków: ktoś się pomylił z wejściem w utwór – nic się nie stało, zawsze można to obśmiać; ktoś z publiki chce przebiec przez scenę – jasne, czemu nie? Crowdsurfing i jednoczesną grę na gitarze w wykonaniu Segalla zaliczam do efektowniejszych rzeczy, jakie widziałem na całym OFF-ie. Bardzo dobry, energetyczny koncert.
Jako że w zeszłym roku przegapiłem performans dziwaka festiwalu (Omara Souleymana), musiałem pójść na występ zespołu prosto z Czarnego Lądu – Group Doueh. Po pierwszym utworze chciałem zmyć się jak najszybciej na grającego w tym samym czasie Papę M, ale przy trzecim kawałku coś zaskoczyło. Niby nie grają niczego specjalnego – klawisze, brzdąkająca gitara, powtarzalna perkusja i plemienny zaśpiew frontmanki. Ale zespół rozkręca się w taki sposób, iż europejskie ucho nie dostrzega gdzie i kiedy zwykła melodia zmienia się w rytmiczny trans porywający do tańca. Wielki plus dla gitarzysty za odgrywanie z kamienną twarzą ognistych solówek i dla przesympatycznej wokalistki. Na pewno sprawdzę, jak Group Doueh prezentują się na albumach.
Tak samo pewne jest, że nie tknę już więcej muzyki The Twilight Sad. Na papierze wszystko wyglądało dobrze – „szkocka formacja (…) wykonuje muzykę, w której chłód krautrocka łączy się z punkową prawdą, a wszystko to spowija hałaśliwa mgła shoegaze’u”. Ładne bajki w tym roku opowiadali w OFF-owym przewodniku: na żywo usłyszałem przeciętnie brzmiącą ścianę dźwięku (beznadziejne nagłośnienie) i taki sam, nudny wokal. Co do wokalisty – naprawdę zabawnie oglądało się to, jak próbuje uczynić ze swojego występu co najmniej koncert Joy Division. Te odchylenia od mikrofonu (czyt. „przygwożdżenie przez emocje”), to klękanie przy co drugim utworze (czyt. „religijna atmosfera”), to aktorskie hamowanie swojej wściekłości (czyt. „trudne przeżycia warunkujące jego drogę twórczą”)… Było zabawnie. Jedynym plusem koncertu było szkockie „r” wokalisty, którego przyjemnie się słuchało. Po wyjściu z koncertu uświadomiłem sobie, że właśnie słuchałem najgorszego koncertu na OFF Festivalu 2012 – to też właściwie plus.
Zrezygnowałem (z bólem) z DaM-Funk i postanowiłem zobaczyć na żywo Kim Gordon & Ikue Mori. Raz – bo to Kim Gordon, basistka i wokalistka Sonic Youth, (znów) była partnerka Thurstona Moore’a. Dwa – dziwne dźwięki czasem mi się podobają. Pod sceną bardzo dużo ludzi, wszyscy przyszli po to, żeby po prostu zobaczyć „ją” na żywo… i większość uciekła po pierwszych minutach występu. Artystki zaprezentowały długą, transową improwizację; Kim majstrowała przy gitarze (szorowała nią po podłodze i ścianie oraz podkładała pod struny różne przedmioty), a Ikue dodawała do tego stockhausenowskie piski i trzaski. Transowej muzyce towarzyszyły dodatkowo mroczne wizualizacje. Nie wiem, czy zadziałała magia nazwiska, ale na pewno ich występu słuchałem z zainteresowaniem (muzycznie było to ciekawsze od The Twilight Sad). Z niewiadomych przyczyn zagrały krócej, niż było to podane w rozpisce – szkoda.
Na Scenie mBanku rozstawiali się powoli Battles, ale ja poszedłem na Connana Mockasina – psychodeliczna muzyka czerpiąca garściami z tego, co działo się w latach 60-tych, to zdecydowanie moje klimaty. Nie zawiodłem się, chyba każda z osób, które wybrały Connana zamiast matematycznej precyzji Battles może śmiało powiedzieć, iż uczestniczyła w czymś wyjątkowym. Zaczęło się średnio, bo dwa najbardziej melodyjne utwory z Please Turn Me Into The Snat, czyli Megumi The Milkyway Above i It’s Choad, My Dear zabrzmiały przeciętnie, chociaż klimatycznie. Koncert dla mnie zaczął się od Faking Jazz Together, kiedy to Connan poprosił publiczność o uniesienie rąk do góry – klasyczny koncertowy gest, ale na występie z psychodeliczną muzyką przypominał raczej jakiś obrządek dziwacznej sekty. Po tym utworze (tak jak reszta – przyjętym niezwykle ciepło), muzycy zorientowali się, że publiczność ich uwielbia – wytworzyła się niezwykła relacja między publiką a zespołem. Działy się rzeczy dziwne, rodem z psychodelicznego kabaretu: pod sceną pojawił się bukiet trzciny wyciągniętej z pobliskiego stawu, wokalista wdał się w dłuższą rozmowę na temat stroju muzyka, który odpowiadał w zespole za grzechotki i bębny („Myśleliście, że jest dziewczyną?”), po chwili stwierdził, że chciałby powiedzieć komediowy monolog, ja w tłumie nagle wypatrzyłem Jasia Kapelę oraz Tomka Makowieckiego i Reni Jusis… Na szczęście zagrali jeszcze dwa utwory: piękne, kosmiczne Forever Dolphin Love i (zdaje się, że spontaniczny) cover Michaela Jacksona Remember The Time. Przy tym ostatnim utworze poziom psychodeliczności sięgnął zenitu – Connan poprosił publikę, aby się rozdzieliła („Jak Morze Czerwone”, zauważył trafnie widz obok mnie), po czym przez środek przeszedł w dziwnym tańcu muzyk z zespołu wzięty przed chwilą za dziewczynę. Z trzciną między zębami. Na pytanie, które zadawał w ostatnim utworze wokalista („Do you remember the first time we have met?”), odpowiadam zdecydowanie: tak – i będę pamiętał przez długi, długi czas.
Ale już trzeba było biec, bo na Scenie Eksperymentalnej zaczynał swój monolog Henry Rollins. Nie miałem problemu z przejściem pod prawie samą scenę, słyszałem więc dokładnie to, co mówił lider Black Flag (wiem, że część osób z tyłu miała z tym kłopot). Z przyjemnością słuchałem, co ten mądry facet miał do powiedzenia. Trochę skakał po tematach: było o jego ojcu – rasiście i homofobie, na którego przykładzie mały Henry zrozumiał, że dorośli też mogą być dupkami; o matce zarażającej syna bardzo różną muzyką (Chopin, Bach, Coltrane, Davis – każde z nazwisk nagrodzone gromkimi brawami); o tym, że wciąż lubi Jackson’s Five (jeszcze większe brawa); o przemocy w szkole, o problemie samoakceptacji, o tym, dlaczego został straight-edge’owcem… Wiele bardzo ważnych tematów poruszanych raz w komediowej konwencji, a raz na poważnie – szczere przesłanie od człowieka, który wiele w życiu przeżył. I najważniejsze – uwierzyłem w to, co mówił, fałszu w tym nie było. Naładowany pozytywną energią poszedłem na koncert Swans, aby momentalnie całą energię stracić. O ich występie mówiło się jeszcze na długo przed występem – o niebezpieczeństwie dla uszu (znam człowieka, który dosłownie ciężko się rozchorował, słuchając ich muzyki), o osobistości, jaką jest Michael Gira, o mistycznym charakterze ich koncertów. Nie uzbroiłem się niestety w zatyczki do uszu (zalecane przez organizatorów – zespół prosił o dodatkową moc dla wzmacniaczy, aby zabrzmieć jeszcze głośniej), więc dla własnego zdrowia zająłem bezpieczną pozycję za tłumem. I naprawdę było to niesamowite doświadczenie; jak określił to jeden z internautów: „to nie był koncert, tylko głębokie doznanie psychiczne i fizyczne”. Muzyka zespołu faktycznie była odczuwana całym ciałem, a jej transowe, minorowe brzmienie robiło potężne wrażenie. Po czterdziestu minutach koncertu stwierdziłem jednak, że dłużej nie wytrzymam takiego natężenia hałasu – postanowiłem zobaczyć Iceage. Dochodząc do Sceny Trójkowej, nadal bardzo mocno słyszałem szum gitarowy Swansów, zrezygnowałem więc z koncertu młodej kapeli. I tu zaczynał się koszmar, a raczej perfidny żart zespołu: muzyka Michaela Giry była słyszalna z absolutnie każdego punktu miasteczka festiwalowego, nie można było od niej uciec. Pozostała ucieczka na pole namiotowe, nad którym powoli zaczęła unosić się mgła. Wchodząc na jego teren, wciąż słyszałem Swansów. Idąc na swój sektor (drugi), dalej słyszałem Swansów. Niesamowicie dziwne doświadczenie – hipnotyczna muzyka zespołu po prostu zapanowała nad okolicą! Można by użyć wielu przesadzonych epitetów dla opisu tego koncertu – dla mnie był on po prostu wyjątkowy, nieporównywalny do niczego, co słyszałem dotychczas na żywo.
Tak zakończyłem drugi w moim życiu OFF Festival. Muzycznie, w porównaniu do poprzedniej edycji, było lepiej, organizacyjnie – niestety, gorzej. Pierwszy zgrzyt już przy rejestracji na pole – wypełnienie formularza internetowo oznaczało tyle, że… muszę wypełnić go jeszcze raz na miejscu. Na szczęście pani z obsługi (śliczna blondynka w okularach) była dość miła. Bezsensem były osobne bony na piwo i na napoje bezalkoholowe/jedzenie – niepotrzebne mnożenie bytów, które wywoływało tylko zamieszanie. Wymiana zdań „ – Dzień dobry, chciałbym kupić piw… – Niestety, musi pan mieć bony na piwo. – Dzień dobry, chciałbym wymienić bony… – Niestety, to w stoisku obok” należała do codzienności. Podobne zamieszanie panowało przy zakupie koszulek i płyt. Nauczony doświadczeniami z piwem, dopytałem się pana ze stanowiska z bonami, czy na pewno można kupować tylko bonami? Tak, tylko bonami. Po czym na miejscu: „ – Dzień dobry, chciałbym kupić pły… – A nie, u nas tylko gotówką. W stoisku obok zapłaci pan bonami. – Dzień dobry, chciałbym kupić płytę. Mogę bonami? – Tak, albo gotówką”. Takie sytuacje skutecznie psuły nerwy, które powinna szargać na festiwalu tylko dobra muzyka. Problemem było często nagłośnienie koncertów – to przez nie np. Death in Vegas moim zdaniem wypadło słabo. To jednak narzekactwo pofestiwalowe, które znika momentalnie, gdy tylko przypomnę sobie występy chociażby Mazzy Star, The Stooges, The Antlers i Connana Mockasina. Muzyka znowu wygrała – i o to chodzi.
Łukasz Żurek
One Comment