firstline
Foto. Pop Chart Lab

1.

Wszyscy pamiętamy pierwsze linijki Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej:

Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało, śpiewało. Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały znad pól porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów (…)

Nie znam gorszego początku powieści. Nie dlatego, że jest mało efektowny. On jest nijaki. Niczego (poza leniwym tokiem narracji) nie zapowiada i nie troszczy się, by zaintrygować czytelnika. A przecież to od czytelnika zależy istnienie całej powieści.

Ponoć w ciągu całego życia człowiek jest w stanie przeczytać (z dokładnością) osiemset książek. Oczywiście, poloniści i inni wielbiciele literatury czytają więcej (Umberto Eco twierdzi, że przeczytał wszystkie książki z jego prywatnej biblioteki, która liczy ponad pięćdziesiąt tysięcy woluminów). Tak czy inaczej, to wciąż za mało. Okres, w którym pochłania się szwedzkie kryminały i poematy metafizyczne z równą uwagą i niesymultanicznie, a niedokończenie zaczętej lektury uznaje się za grzech ciężki – kończy się bardzo szybko. Na pewno szybciej, niż w wypadku sześćdziesięciopięcioletniego Jepa Gambardelli, bohatera filmu Wielkie piękno, który dopiero w wieku emerytalnym zrozumiał, że jest już za stary, aby robić rzeczy, na które nie ma ochoty.

Chociaż to najbardziej kłamliwa i haniebna metoda oceny powieści – robi to każdy. Wszyscy jesteśmy koneserami pierwszych zdań. Czytamy je najczęściej w pośpiechu, na stojąco, w antykwariacie czy empiku. Bywa, że w takich okolicznościach poznajemy literackie miłości naszego życia, bywa też, że w ten sposób wydajemy ostatnie grosze na książki, których potem nie chce nam się nawet doczytać do końca (a mogliśmy przeznaczyć te pieniądze na wakacje). Zwykle jednak to właśnie pierwsze zdania stanowią najwiarygodniejszą wizytówkę powieści.

2.

Nie chcę powiedzieć, że w otwarciu Nad Niemnem zabrakło prowokacji. Nie każda dobra powieść musi zaczynać się od prowokacji, choć to częsty zabieg. Wystarczy wspomnieć bestsellerowego Buszującego w zbożu Salingera:

Jeżeli rzeczywiście gotowi jesteście posłuchać tej historii, to pewnie najpierw chcielibyście się dowiedzieć, gdzie się urodziłem, jak spędziłem zasmarkane dzieciństwo, czym się zajmowali moi rodzice, co porabiali, zanim przyszedłem na świat, no i wszystkie tym podobne bzdury w guście Davida Copperfielda, ale ja wcale nie mam ochoty wdawać się w takie gadki, od razu wolę was szczerze uprzedzić. (tłum. Maria Skibniewska)

Prowokacyjne otwarcie często jednak okazuje się jedynie tanim chwytem, który zniechęca do lektury całości. Niektórzy pisarze utożsamiają próbę zainteresowania czytelnika z chęcią  zaszokowania go, tak jak zrobił to autor jednej ze współczesnych powieści, którą otwiera opis gwałcenia niemowlęcia (nie podam tytułu, niech zginie w niepamięci).

Dużo bezpieczniejszym rozwiązaniem wydaje się natychmiastowe wciągnięcie czytelnika w fabułę, a najlepiej – wtajemniczenie go w powieściowy świat. Znanym przykładem jest Proces Kafki: „Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego dnia po prostu aresztowany” (tłum. Józefina Szczelińska). W tych kilku słowach Kafka nie tylko zarysował prostą w zasadzie intrygę (niewinnego obywatela skazano na areszt), ale również w nietypowy sposób – i w tym tkwi jego oryginalność – ją oświetlił. Bo gdyby Proces był sensacją lub kryminałem, postawionym w nim pytaniem byłoby: Kto doniósł na Józefa K.? Narrator stwierdza jednak lakonicznie: „Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K…”, przez co sygnalizuje, że kwestia, kto (personalnie) doniósł jest dla powieści nieistotna. Nieważne, kto doniósł, nieważne, czy ktoś w ogóle doniósł, istotny jest natomiast fakt, że niewinnego obywatela posyła się do więzienia – a to już problem daleko poważniejszy.

Ale w pierwszym zdaniu Procesu jest coś jeszcze. Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia nasz znajomy, Józef K., dzwoni do nas, mówiąc: „Ktoś musiał na mnie donieść, bo mimo że nic złego nie popełniłem, zostałem pewnego ranka po prostu aresztowany”. Czy tak powiedziałby człowiek o zdrowych zmysłach? Czy nie krzyczałby raczej, że doszło do fatalnego nieporozumienia, że to skandal, że znajdzie tego łotra, który śmiał wpakować go w takie kłopoty? Ale K. jest daleki od takiej reakcji. Ze spokojem, logicznie rozważając wszystkie możliwości, stwierdza, że ktoś musiał na niego donieść, bo cóż innego mogłoby wytłumaczyć jego sytuację. Mówi tak, jakby to było normalne, że donosi się na niewinnych obywateli, przez co trafiają oni do aresztu. Równie dobrze mógłby powiedzieć: „Jakiś owad musiał latać mi nad głową, bo chociaż byłem nieludzko zmęczony, całą noc przewracałem się z boku na bok”. Właśnie dlatego pierwsze zdanie Procesu jest tak ważne. Informuje, że problemem poruszanym w powieści będzie nie tyle świat, w którym donosi się na niewinnych obywateli (a czy kiedykolwiek nie donoszono?), tylko bohater, który od samego początku jest wobec tego donoszenia – wobec zła – całkowicie bezbronny.

3.

Często jest tak, że o atrakcyjności pierwszych linijek decydują względy pozatekstowe. Weźmy niedawną powieść Janusza Głowackiego Good night, Dżerzi: „Roger i Raul to znani producenci z Broadwayu. Odwiedziłem ich w penthousie po zachodniej stronie górnego Manhattanu”. Gdybym nie wiedział, kim jest Janusz Głowacki, ten początek nie byłby dla mnie zachęcający. Narrator kładzie akcent na wyjaśnienie, kim są Roger i Raul, dwie postacie fikcyjne. To trochę za mało, by kogoś zainteresować. Co nas obchodzi, kim są Roger i Raul, o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy, i czemu mielibyśmy przejmować się tym, że jakiś narrator postanowił ich odwiedzić? Sęk w tym, że wiemy, kim jest Janusz Głowacki. Słyszeliśmy o jego karierze na Broadwayu i o jego znajomościach z wieloma znanymi producentami z Manhattanu. Domyślamy się, że pod imionami „Roger” i „Raul” kryją się autentyczne osoby, które Janusz Głowacki rzeczywiście kiedyś odwiedził. A to wiele zmienia, bo znając autoironiczny, pozbawiający złudzeń styl Głowackiego i mając o światku znanych producentów z Broadwayu jedynie niejasne wyobrażenia – czytamy powieść dalej, chcąc dowiedzieć się, jacy naprawdę są znani producenci z Broadwayu i co ktoś taki, jak Głowacki może o nich sądzić.

Zagadkowy jest z kolei zawrotny sukces Morfiny Szczepana Twardocha. W przeciwieństwie do Głowackiego, Twardoch (przed publikacją Morfiny) nie był znanym pisarzem. Swoją powieść zaczął jednak tak, jakby był przekonany, że będzie się ją czytać z urzędu:

Łeb. Smród. Łeb pęka. Język jak wyschły, martwy ślimak, chropowaty. Podniebienie pod skorupą zaschniętej flegmy. Łeb pęka. Pustynia. Smród własnych wyziewów.

 Łeb? Smród? Wyziewy? Gdybym był wydawcą Twardocha, tobym tego nie wydał. Oczywiście, te same słowa mogłyby być arcyciekawe, gdyby opatrywał je inny kontekst. Wystarczyłoby sobie wyobrazić, że są to pierwsze zdania pośmiertnie wydanego, nieznanego dziennika jakiejś znanej osobistości. Najlepiej kogoś, kogo byśmy o łeb, smród i wyziewy nigdy nie podejrzewali. Tylko że w Morfinie te słowa należą do fikcyjnego bohatera, o którym nie mamy zielonego pojęcia. Domyślamy się, że ma potwornego kaca i że chce się tym z czytelnikiem podzielić. Mało to, przyznajmy, osobliwe.

Sęk w tym, że to Twardoch miał rację, a nie ja. Jego powieść – mimo odstręczającego początku – przeczytałem z urzędu, aż do samego końca. Zdecydowały nieuchwytne jak zawsze względy pozatekstowe. Chciałem zrozumieć, czemu Morfiną – książką, która zaczyna się od słów: „Łeb. Smród. Łeb pęka” – zachwyciła się nagle cała Polska. Skąd wzięły się te nagrody i zachwyty. I przeczytałem ją, wbrew sobie, tak jak wbrew sobie przeczytałem kiedyś Nad Niemnem.

4.

Być może słuszność mają ci, którzy twierdzą, że w dobie konsumpcjonizmu – kiedy to pisarz jest pisarzem na mocy faktu, że jest czytany, czyli kupowany – doszło do pewnej zasadniczej zmiany. Świadomi swego uzależnienia od praw rynku pisarze troszczą się o swoich czytelników bardziej niż kiedyś. Już nie do pomyślenie byłoby rozpoczynanie powieści od długich, leniwych opisów, których konstruowanie jest z pewnością ciekawsze niż czytanie. Pewnie dlatego tak trudno jest dzisiaj przebrnąć przez niektóre pozytywistyczne cegły powieściowe. Pisarze nie są już kapłanami, którzy z godnością piastują swój urząd i dlatego bardziej niż kiedyś starają się odpowiadać na czytelnicze potrzeby. Nad Niemnem mogłoby nie znaleźć dzisiaj wydawcy.

Ale chyba nie warto szukać w tych rozpoznaniach kierunkującej reguły. W jednym z esejów Tomasz Mann pisał, że sława artysty jest jednym z tych tajemniczych zagadnień, które nie poddają się żadnym analizom. Popularności jednego i niepopularności innego pisarza nie sposób wyjaśnić ani tym bardziej przewidzieć. Palimpsesty Gérarda Genette’a, jedną z ważniejszych książek filologicznych XX wieku, otwierają zdumiewająco proste słowa: „Przedmiotem tej pracy jest to, co gdzie indziej, z braku lepszego określenia, nazywałem paratekstualnością” (przeł. Tomasz Stróżyński i Aleksander Milecki). Jestem pod wrażeniem bezpretensjonalności tego otwarcia. Wielki erudyta, o którym niejednokrotnie mawiano, że przeczytał wszystkie książki świata (z czego większość w oryginale) przemawia do czytelnika tak, jakby pił z nim kawę na szkolnym korytarzu. Wbrew pozorom – jest to oznaka szacunku. Genette nie próbuje nikogo mamić, że jego książka dotyczy spraw dla człowieka najważniejszych i że bez niej współczesna humanistyka wyglądałaby zupełnie inaczej. Przeciwnie, omawia konkretne zagadnienie, o którym badacz gdzieś tam już pisał, a teraz postanowił napisać trochę więcej. Jeśli chcesz, czytelniku, to czytaj, a jeśli nie, nikt nie będzie miał do ciebie żalu. Z poznawaniem książek jest trochę tak, jak z poznawaniem ludzi: te najwartościowsze nie wysilają się, by oczarować czytelnika na samym początku znajomości. Znają swoją wartość.

A już ponad wszelkimi regułami znajduje się pierwsza linijka W poszukiwaniu straconego czasu Prousta (z tomu W stronę Swanna). Ten niepodobny do żadnego innego cykl powieściowy zaczyna się w najbardziej oczywisty, szkolny i nieliteracki sposób: „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie” (przeł. Tadeusz Żeleński-Boy). Początkowe wrażenie jest takie: wyznania zrzędliwego hipochondryka. Kim trzeba być, żeby nawiązywać z czytelnikiem znajomość od tak mdłego i nieinteresującego wyznania? Cóż to za narcystyczny, przewrażliwiony na swoim punkcie bufon? I jak zniekształcone, dziwne, nieprzyzwoite spojrzenie na świat musi mieć, aby sądzić, że jego wynurzenia o wczesnym kładzeniu się spać będą dla kogokolwiek interesujące? Oburzony czytelnik poszukuje odpowiedzi na to pytanie, brnąc przez kolejne, zupełnie nieinteresujące passusy o kształcie wieży kościoła w Combray, o smaku magdalenki maczanej w herbacie i o irytującej ciotce małego bohatera. Ani się nie spostrzeże, a już tkwi w hermetycznym świecie aspołecznego introwertyka i już dzieli z nim jego absurdalne obsesje i urojenia. Wyobraźniowy świat Marcela wydaje mu się nagle fascynujący. Kiedy dał się tak zahipnotyzować? Sam właściwie nie wie.

Artur Hellich


2 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *