Każdy polonista zna przynajmniej jedną książkę, która uwodzi iluzją fikcji i każe się interpretować nie po akademicku. I choć nie ma nic złego w chwilowym wyjściu poza literaturę, kłopot zaczyna się wtedy, kiedy ktoś stawia znak równości między mową autora a mową narratora, wiążąc tym samym interpretację tekstu z nazwiskiem jego twórcy.
I
W ostatnim czasie rozmawiałam ze znajomą (prywatnie pasjonatką literatury) na temat jednej z powieści Michela Houellebecqa. Ujawniając swój zachwyt nad twórczością francuskiego pisarza, liczyłam na niepohamowany wybuch entuzjazmu ze strony mojej rozmówczyni, a następnie żywą dyskusję. Tymczasem stałam się świadkiem dylematów i rozterek czytelniczki, dla której rzekomy mizoginizm autora Uległości okazał się nie do zniesienia. Mimo mojego uporządkowanego wykładu o nieutożsamianiu pisarza z treścią dzieła – niezależnie od stopnia pozornego mimetyzmu – oraz zaangażowania znajomej w wysłuchanie wywodu, nie udało mi się postawić w jej wyobraźni wyraźnej granicy między tekstem a autorem.
Trudno ocenić, na ile niepowodzenie to spowodowane jest moją niewystarczająco przekonującą retoryką, na ile zaś brakiem obiektywizmu przywołanej osoby. Jednak nawet jeśli przyjąć, że lektura dzieła Houellebecqa nie stanowi w tym przypadku jednorazowej przygody, ubocznego efektu posiadania, polecanej w recenzjach, książki – nie należy oczekiwać od takiego czytelnika rzetelnej krytyki literackiej. Podąża on bowiem za, utrwalonym w świadomości, wizerunkiem autora-autorytetu, głoszącego prawdy, które odbiorca komentuje z perspektywy własnej biografii i psychologii.
Należy powiedzieć, że i wśród studentów polonistyki dostrzega się takich czytelników – tak, nawet na tym kierunku studiów ich nie brakuje. Osoby te zazwyczaj mają najwięcej do powiedzenia, siląc się na – w ich mniemaniu – fundamentalne przemyślenia, lecz ich sądy (słowo interpretacja byłoby tu nadużyciem) rzadko kiedy bywają trafne i interesujące. O ile mogą one zachwycić grono znajomych bez polonistycznej przeszłości, o tyle na zajęciach najczęściej wywołują zażenowanie na twarzach reszty grupy oraz prowadzącego. Co ważne, czytelnik ten nie ogranicza swoich lekturowych preferencji, gotowy zmierzyć się ze wszystkim. Wypowiadane przez niego słowa – często nieumotywowane żadną logiką – są jednak zwyczajnie niepotrzebne, usłyszane zaś z ust przyszłego filologa brzmią dość niepokojąco.
Przyznam, że przez lata studiów – stwierdzam to z goryczą – uodporniłam się na ten rodzaj naiwności, a i – powiedzmy sobie otwarcie – każdy polonista zna przynajmniej jedną książkę, która uwodzi iluzją fikcji, kwestionując przy tym akademickie doświadczenie. I choć poloniście nie przystoi, nie ma nic złego w chwilowym wyjściu poza literaturę (wyłącznie odrobina wstydu). Kłopot zaczyna się wtedy, gdy rzeczywistość pozatekstowa przez nieco dłuższą chwilę wygrywa z tekstem – gdy przeżywanie literatury bierze górę nad jej rozumieniem.
Jedna z bliskich mi osób ma w zwyczaju rozpoczynanie lektury od ostatniej strony tekstu. Próbuje w ten sposób sprzeciwić się przeżywaniu lektury oraz uciec z pułapki zawierzenia myśli autora. Przedwczesne odkrywanie zakończenia – odwracające pierwotny porządek opowieści – ma być pewnego rodzaju chwytem, który zakłóca rutynę czynności czytania.
Wspominam o tym, bo nie sposób pominąć, że – mniej lub bardziej wyraźny – moment zbierania wniosków, który wyznacza kres lektury i nakazuje zamknięcie książki, a co za tym idzie – samej interpretacji, narusza niekiedy – wyznaczone przez linearność zdań – granice interpretacyjne, utrudniając tym samym podporządkowanie utworu jednemu punktowi widzenia.
II
Podobno zakończenie utworu zobowiązuje. Tak przynajmniej powiada jedna z ważnych postaci na warszawskiej Polonistyce. Dzieje się to zazwyczaj w sytuacji, kiedy student – z urokliwą sobie szczerością – wyznaje, że mimo niedoczytania tekstu, wie „o co w nim chodzi”. Przymus porzucenia nadziei na intelektualny dialog z takim kursowiczem wydaje się pewny. Postrzega on ostatni akapit wyłącznie jako kontynuację wcześniej zawartej myśli. Na marginesach jego książek nie widnieją natomiast – zrobione podczas lektury – notatki, które świadczyłyby o tym, że pozostało coś jeszcze do powiedzenia.
Pytanie – Po co komu podsumowania? zadała już Sylwia Borowska-Kazimiruk (nawiasem mówiąc – przy okazji pisania o Możliwości wyspy Houellebecqa). Jej tekst traktuje o powinności postawienia finalnej kropki, która czasami okazuje się zbyt kategoryczna i nie domaga się od czytelnika nieustannego przepracowywania treści. Ale nie mniej ważny wydaje mi się – nakreślony powyżej – problem ignorowania końcowych stron. Wiąże się on bowiem z pozbawieniem dzieła autonomii (rozumianej jako niezależność od intencji autora i postawy odbiorcy), pozwalającej na przypisanie literaturze statusu niepowtarzalnego zdarzenia, które nie podlega jednej wykładni.
Podejście, jakie praktykuje opisana przeze mnie grupa nieciekawych dyskutantów, niewątpliwie niesie ze sobą niebezpieczeństwo pochopnego wypowiedzenia ostatecznego komentarza – zdania, które może przeszkodzić w doświadczaniu literatury i prowadzić do nieporozumień. Tak traktowany utwór uniemożliwia jakiekolwiek poznanie. Czytelnik, zanurzony w przebiegu pojedynczych słów, zdaje się omijać niepozorne – aczkolwiek komplikujące obraz – szczegóły. Ponieważ odbiorca ten nie wyciąga konsekwencji z językowego charakteru przekazu, neutralizuje podsumowanie, będące rozbiciem pojęć, na skutek którego sens przestaje wynikać z następstwa wypowiedzi. Nie ma tu mowy o hermeneutycznym przyswojeniu, można za to – zaledwie już po kilku fragmentach – dowiedzieć się, „co autor miał na myśli”.
Kryje się za tym – jak sądzę – nie tylko, oczywiste na pewnym poziomie lektury, zauroczenie dziełem, lecz również (i może przede wszystkim) wewnętrzna potrzeba potwierdzenia niewypowiedzianych lub zawieszonych w półgłosie myśli. Odbiorca zastępuje literaturę zbiorem zdań, którym nadaje swoje własne znaczenie, odpowiadające osobistemu aktowi mówienia. Tekst, zainfekowany wiedzą o osobie pisarza, a w związku z tym pozbawiony jednostkowości, staje się rezerwuarem – nadawanego z pozycji czytelniczych przeżyć – sensu.
Licząc (lub po prostu łudząc się), że większość dobrnie do podsumowania tego felietonu, zakończę konfesyjnie i podzielę się nieco dojmującym wspomnieniem z czasów szkolnych. Podczas jednego z klasowych wypracowań postanowiłam wychylić się poza standardowy dla większości nauczycieli sposób postępowania z lekturą, prowadzący zazwyczaj do Husserlowskiej sedymentacji znaczenia, i postawić na indywidualność analityczną, odnosząc się do wielu źródeł oraz innych tekstów, lecz niekoniecznie oczywistych na tym etapie edukacji. Kilka dni później odebrałam zapisane przeze mnie kartki, ku mojemu rozczarowaniu – przekreślone na czerwono. Wręczająca mi je polonistka odparła: „Proszę o odwołanie się do biografii pisarza oraz ugruntowanie powieści w historii epoki”. Pozostała część klasy ponoć zaliczyła.
Aleksandra Ciechomska
Zobacz także:
O zakreśleniach i innych znakach zostawionych na stronach książek
Klęska słowa, czyli o nienaruszalności języka dyskursu miłosnego