Zeszłoroczna afera, kiedy to Szczepan Twardoch zgodził się firmować koncern Mercedesa w zamian za sportowy samochód na własność, wywołała pierwszą od lat dyskusję o etosie współczesnego pisarza polskiego. Dyskusję, niestety, nie bardzo na temat. Zapoczątkował ją emocjonalny komentarz Pawła Dunin-Wąsowicza: „No to się ciesz, ale od dziś nie mogę Cię już poważnie traktować jako pisarza”, a w obronie Twardocha stanęli niemal wszyscy dyskutanci, argumentując że pisarz ma prawo zarabiać na swoim wizerunku i że nie stoi to w sprzeczności z wykonywaną przez niego pracą. W zwulgaryzowanej wersji: jak mu dają mercedesa, to niech bierze, a nam nic do tego.
Tylko że etos nie ma z tym wiele wspólnego. To bardzo przygnębiające, że rozmowa o etosie – który dawniej był systemem wartości i stylem życia – przerodziła się współcześnie w rozmowę o stereotypie pisarza (i to w dodatku negatywnym). Szkoda, że impuls do tej dyskusji nie pojawił się kiedy indziej, na przykład po publikacji posta Jacka Dehnela z października zeszłego roku. Przytaczam go w całości, bo trudno o bardziej symptomatyczne wyznanie:
Bardzo szacowna (i lubiana przeze mnie, więc nie podaję nazwy) instytucja akademicka zaproponowała mi prowadzenie zajęć. Stanęło na piętnastogodzinnym cyklu: trzeba obmyślić tych piętnaście godzin, spisać lektury, rozważyć, czyli na każdą godzinę zajęć poświęcić pewnie najmniej dwie czy trzy, następnie ułożyć sylabus, następnie jeździć i prowadzić. Stawka: 1200 zł. Za całość. 80 zł za godzinę zajęć, czyli tyle, co w Warszawie biorą co lepsi korepetytorzy.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, jak odpisać. Bo pisze do mnie przedstawiciel tej szacownej instytucji, szacowny profesor z dużym dorobkiem i międzynarodową karierą. Dla niego jest to wstydliwe, dla mnie jest to wstydliwe. Bardzo uprzejmie, z toną grzecznościowych formuł, napisałem, że jestem freelancerem i zwyczajnie nie stać mnie na prowadzenie takich zajęć. Bo co można odpisać?
Oczywiście, Dehnelowi chodziło o to, by skrytykować politykę rządu, który przeznacza na naukę za mało pieniędzy i przez to wprawia szacownego profesora i znanego pisarza w zażenowanie. Ale nie udawajmy, że tylko o to.
W takiej sytuacji są dwa wyjścia. Można odmówić i nagłośnić sprawę w nadziei, że polityka władz wobec nauki się zmieni (tę możliwość wybrał Dehnel). Czy to przyniesie pożądany skutek, czas pokaże. W każdym razie pozwoli to pisarzowi zaoszczędzić czas i w perspektywie zarobić więcej pieniędzy. Ale można też – w poczuciu tzw. misji – uznać, że szkoda w tym wszystkim studentów. I wyjść im naprzeciw. Zgodzić się na te tysiąc dwieście. Tak zasugerowała Dehnelowi w komentarzu jedna z jego znajomych. Autor Lali odpowiedział jej, że owszem, zdarza mu się czasem działać charytatywnie, ale w tym wypadku nie widzi takiego sensu. Bo rozdział jego książki trafi do pięciu, dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu tysięcy czytelników, a wykładu wysłucha najwyżej kilkadziesiąt osób, z czego – tu cytat – „połowa studentów się nudzi, a połowa ogląda filmiki z kotami”.
Jako student, a później doktorant polonistyki niejednokrotnie organizowałem spotkania z pisarzami (i innymi przedstawicielami wolnych zawodów, bo o nich też tutaj chodzi). Zdążyłem się zorientować, że Dehnel nie jest wyjątkiem. Jakiś czas temu znajomi z koła naukowego organizowali spotkanie z Olgą Tokarczuk. Dwugodzinny wykład. Pisarka zainkasowała za to tysiąc złotych. Nie oszukujmy się, że dla autorki pokroju Tokarczuk tysiąc za dwie godziny mówienia to nie jest wielka suma. Dla studentów – jest. Na Wydziale Polonistyki UW tysiąc to roczny przydział na jedno koło naukowe – i to nie każde.
W tym wszystkim najbardziej boli to, że pisarze traktują nas, studentów kierunków humanistycznych, niczym odbiorców takich samych jak wszyscy. Czy gdyby wielka korporacja zaoferowała im krocie za udział w spotkaniu, na którym padają pytania, jak wygląda ich standardowy dzień albo czy piszą ołówkiem, czy też na komputerze (kto nigdy nie otrzymał takiego pytania, niech pierwszy rzuci kamieniem) – czy wybraliby tę ofertę zamiast niskobudżetowego wykładu na uniwersytecie państwowym? Odnoszę wrażenie, że pieniądze są tu jedynym kryterium wyboru. I nie wiem, co gorsze; czy to, że pisarze nie czują misji, by edukować nas jako przyszłych krytyków, literaturoznawców i dziennikarzy, czy to, że zwyczajnie nie są ciekawi naszego zdania. Dehnel wcale nie ma racji, gdy rachuje, że jego książki mają większy zasięg niż miałyby wykłady. Lektura lekturze nierówna. On sam powinien o tym wiedzieć najlepiej. Ostatnio w „Gazecie Wyborczej” ukazała się krytyczna recenzja jego Dziennika roku chrystusowego. Jedna lektura Dariusza Nowackiego (notabene absolwenta polonistyki) zaważyła na tysiącach innych lektur, w tym przyszłych recenzji. I całe szczęście, bo właśnie od tego są humaniści, żeby kształtować narracje, które z czasem stają się powszechne.
Kiedy mówimy o etosie pisarza, powinniśmy mówić właśnie o tym, a nie o jeżdżeniu mercedesem i o modnych fryzurach. Etos pisarza wyraźnie kłóci się z innym, modnym w ostatnich latach, pojęciem: z „etyką zawodową”. Przedstawiciele wolnych zawodów powtarzają to ostatnio jak mantrę: nie będę robił za darmo (albo za psie pieniądze) tego, na czym mógłbym zarabiać – to kwestia „etyki zawodowej”. Kiedy nie ma pieniędzy, aktorzy nie zgadzają się grać w etiudach młodych studentów reżyserii, dziennikarze nie chcą organizować szkoleń pisarskich dla dzieci w domach kultury, a pisarze nie chcąc spotykać się ze studentami kierunków humanistycznych na dwugodzinne wykłady. Cóż, może z perspektywy profesjonalistów wyznających „etykę zawodową” praca w służbie idei jest „nieetyczna”. Uważam jednak, że jest przyzwoita. Można zresztą zasadnie pytać, ile wspólnego ma „etyka” zawodowa z rzeczywistą etyką. Po lekturze szkicu tego tekstu mój kolega – pracujący jako wykładowca na polonistyce – wzburzył się: „Naruszenie etyki zawodowej jest wtedy, kiedy ktoś musi pracować jak zwykły pracownik, a jest opłacany jak stażysta. Czy jeśli wygłosiłem w liceum wykład inauguracyjny za darmo, wyrzekłem się kasy, to czy ktokolwiek tu naruszył etykę zawodową? Ja? Szkoła?”.
Na szczęście istnieją jeszcze pisarze etosowi. Jakiś czas temu „Niewinni Czarodzieje” organizowali na polonistyce spotkanie z Andrzejem Sosnowskim. Mało tego, że poeta zgodził się przyjść za darmo. Najbardziej ujmujące było to, że o swoim wierszu Jak zegarek pod poduszką opowiadał z wyraźną tremą. Po wykładzie (poniedziałek) poszedł z nami na piwo i siedział do późnych godzin nocnych, cierpliwie odpowiadając na pytania, z których część była zapewne naiwna lub głupia. Ale to też element etosu – trudno się spodziewać po dwudziestoparoletnich studentach, że będą równorzędnymi partnerami w dyskusji z wybitnym poetą. Tylko że to jeszcze nie powód, by ich lekceważyć jako „studentów oglądających filmiki z kotami”. Albo inny przykład. Znajomi opowiadali mi, jak nie tak dawno pojechali do Andrzeja Stasiuka na wywiad, na drugi koniec Polski. Stasiuk udzielił im wywiadu, ugościł, a następnego dnia zabrał ich samochodem na wycieczkę na Słowację. Z własnej inicjatywy.
Jako doktorant jestem na pewno stronniczy. Być może świat niechybnie zmierza w kierunku pełnej profesjonalizacji każdego zawodu; być może tak właśnie powinno być. Etos odchodzi do lamusa, pisarze nie mają innym humanistom nic do powiedzenia (i vice versa). W konsekwencji zastąpienia etosu „etyką zawodową” tworzą się – zamiast istniejącego niegdyś środowiska literackiego – dwie osobne grupy zawodowe. Niby mówiące o tym samym (o literaturze), ale zupełnie innym głosem. Żal bierze, gdy patrzy się na archiwalne zdjęcia, na których moi profesorowie, wówczas ledwie doktorzy, siedzą jak gdyby nigdy nic przy herbacie z Wisławą Szymborską czy z Miłoszem. Albo gdy słucha się opowieści, jak to studenci polonistyki podbiegali na korytarzu do Teodora Parnickiego, by mu podrzucić swoje literackie próbki. Parnicki chodził po tym korytarzu, bo miał na Uniwersytecie Warszawskim wykłady gościnne. Nie wiem, za ile, ale nie sądzę, że więcej niż tysiąc dwieście za semestr.
Artur Hellich
Zobacz także: