Skok ze stromego urwiska

Ilustracja: Łucja Stachurska

Podglądanie zawsze wiąże się z przekłamaniem. Nieważne, czy przez dziurkę od klucza, czy na czyimś profilu na portalu społecznościowym – widzimy niewielki fragment czegoś większego. Uznanie tego fragmentu za całość prowadzi na manowce, czego konsekwencje, jak pokazuje Stanisław Lem, mogą być poważniejsze, niż się wydaje.

I

Proza Lema jest dobrym przykładem wieszczej mocy literatury, której proroctwa sprawdzają się na naszych oczach. Nie mam jednak na myśli wypływającego przy różnych okazjach w internecie cytatu zapowiadającego nadejście czasu ebooków i książek elektronicznych, ale coś o wiele bardziej symptomatycznego dla czasów, w których żyjemy, naznaczonych piętnem podglądactwa totalnego.

Od razu zaznaczę – ten tekst nie jest o inwigilacji i nie nawiązuje do takich tytułów, jak Rok 1984 czy 451 stopni Fahrenheita. Zewnętrzna kontrola została w tych światach na tyle zinternalizowana przez ich obywateli, że ludzie sami dla siebie stali się Wielkimi Braćmi. Podglądactwo pozwala przetrwać w myśl zasady, że jeśli kogoś nie zdradzę, to ten ktoś prędzej czy później oskarży mnie. Solaris ujawnia natomiast to oblicze podglądactwa, którego konsekwencje szczególnie silnie kształtują naszą współczesność. O ile Orwell i Bradbury opisują światy, w których to podglądany/podglądana jest ofiarą, a podglądający/podglądająca pozostaje w ukryciu z nieznanymi zamiarami, o tyle Lem odwraca tę zależność, pokazując, co dzieje się z kimś, kto za wszelką cenę usiłuje wydrzeć drugiej stronie jej tajemnicę i na podstawie poszlak konstruuje całe teorie. Ludzie szukający odpowiedzi na pytania dotyczące oceanu pokrywającego całą Solaris pragną jakiejkolwiek informacji, która mogłaby dać im pojęcie o istocie całości; wyrwana z kontekstu nie może jednak być wiarygodna. Wszystkie wysiłki solarystów są skazane na niepowodzenie – przyglądając się samemu fragmentowi, nie da się poznać ani jego sensu, ani przeznaczenia.

A jednak podglądają: żeby wiedzieć, uchylić rąbka tajemnicy, zdobyć wiadomości dotychczas niedostępne. W tym sensie Solaris to zadziwiająco współczesna powieść mówiąca o konsekwencjach przyzwyczajenia do natychmiastowych odpowiedzi. Podglądactwo kusi bezpośrednim dostępem do informacji, ale ceną za to jest ryzyko pomyłki lub drastycznego uproszczenia, równoznacznego z błędem. Podejrzana przez okno migawka z życia ludzi mieszkających na parterze budynku czy wyświetlające się na ekranie starannie dobrane zdjęcie na czyimś profilu łatwo można wziąć za faktyczny obraz świata. Siła nawyku okazuje się zgubna – zadowalamy się odpowiedzią otrzymaną od razu, zniechęcając jednocześnie do wysiłku, jakim jest zastanawianie się nad jej sensem i wiarygodnością. Brak refleksji skutkuje tym, że podglądactwo nie tyle zbliża nas do świata, ile od niego oddala, tworząc iluzję, że rzeczywistość jest nieskomplikowana i podana na talerzu.

II

W bibliotece stacji na Solaris nowo przybyły Kris Kelvin znajduje półki zapełnione tomami poświęconymi badaniom tytułowej planety, które są jedynie świadectwem bezsilności wobec oceanu pokrywającego całą planetę – tworu podważającego niemal całkowicie ludzki sposób postrzegania świata. Wszystkie wysiłki solarystów mają prowadzić do nawiązania Kontaktu. Pisany u Lema wielką literą, określa pewien zestaw wyobrażeń na temat pierwszego spotkania z życiem poza Ziemią i pewność, że człowiek w ogóle będzie w stanie je rozpoznać. Wszystkie oczekiwania wobec Kontaktu można streścić w słowie „ceremoniał”, którego dobrym zobrazowaniem może być sekwencja otwierająca film Valerian i Miasto Tysiąca Światów. Historyczny moment zasługuje na wielką literę, jeśli w spotkaniu biorą udział istoty posługujące się tym samym zbiorem symboli i tak samo rozumieją to, co się dzieje. Kontakt zostaje nawiązany, kiedy reprezentanci obu stron rozpoznają istoty znajdujące się przed nimi jako świadome i wprowadzają je do swoich światów. Dopełniamy ceremoniału, osobne dotychczas grupy łączy nić porozumienia, kulturowy schemat zostaje zrealizowany, pojawia się wielka litera.

Tymczasem solariański ocean po prostu istnieje dla samego siebie i, co najmocniej godzi w poczucie własnej wartości solarystów, pomimo ludzi. Solaris powraca do powtarzającego się w całej twórczości Lema pytania o granice kategorii życia, świadomości i inteligencji; autor za każdym razem podważa samozadowolenie człowieka, który ma się za początek układu współrzędnych wszechświata i wzorzec rozumienia tych pojęć[1]. Czy to maszyny straszące się historiami o organicznych bladawcach, czy wszystkie istoty spotykane przez Ijona Tichego (włącznie z kopiami samego siebie), czy ludzkość poddana inżynierii genetycznej i kulturowej, do której trafia astronauta powracający na Ziemię po ponad stu latach nieobecności – autor regularnie wyśmiewa i kwestionuje sam sens formułowania definicji. Solariański ocean wydaje się idealnym przejawem takiej transgresji, ku frustracji wszystkich zajmujących się nim naukowców: nie da się powiedzieć, na ile jest istotą żywą, czy posiada jakąkolwiek świadomość, a jeśli tak, to czy jest świadom obecności człowieka.

Nadrzędna pozycja człowieka jako odkrywcy, niejako stwarzającego świat przez samo weń wkraczanie, nazywanie zjawisk i nadawanie im znaczenia, okazuje się pomyłką. Ocean także zostaje odkryty i także stanowi część wszechświata, a jednak nie poddaje się podporządkowaniu. Wyznacza granicę obszaru niepoznanego, który najpewniej taki już pozostanie, a przez to budzi niepokój swoją potencjalnością, wszystkim tym, co może się w nim kryć. Na mapach nieba to Solaris byłaby białą plamą opisaną zdaniem „Tu mieszkają smoki”, straszną przez to, że nic na jej temat nie wiadomo i nigdy nie będzie wiadomo.

A jednak wobec Innego, którego wpływ na poczucie własnej tożsamości byłby tak wielki, że ludzie mogliby zbliżyć się do odpowiedzi na pytania o prawdziwą naturę rzeczywistości, solaryści chowają się za znanymi już sobie, ale już nieskutecznymi narzędziami badawczymi. Sami skazują się na podglądanie planety w nadziei, że uda im się ją jakimś cudem zrozumieć:

Kompendium Gravinsky’ego używane na studiach najczęściej w charakterze zwyczajnego „bryka”, było zbiorem alfabetycznie uporządkowanych hipotez solariańskich, od Abiologicznej po Zwyrodnieniową. Kompilator, który nigdy bodajże nie widział nawet Solaris, przekopał się przez wszystkie monografie, protokoły ekspedycji, prace urywkowe i tymczasowe doniesienia, zgłębił nawet cytaty w dziełach planetologów studiujących inne globy i dał katalog trochę przerażający swoją lapidarnością, bo przechodziły nieraz w trywialność […]. Całe to rozstrzelone we wszystkich kierunkach bogactwo myślowe wywierało wrażenie, że któraś z tych hipotez musi po prostu być słuszna, że niemożliwe jest, aby rzeczywistość była całkiem odmienna, inna jeszcze niż miriady ciskanych w nią propozycji[2].

Solarystyka staje się wtórna, ulega degeneracji, zamyka się w kręgu wciąż tych samych koncepcji. Naukowcy podglądający Solaris, zarówno pośrednio, jak i na miejscu, chwytają się każdego zaobserwowanego zjawiska, każdego ułamka, próbując na jego podstawie zrozumieć ocean jako taki. Jedyne, co udaje im się osiągnąć, to stworzenie własnej Solaris, zawartej w tekstach dostępnych Kelvinowi w stacji – zlepku wykluczających się teorii, które wyłącznie umacniają barierę między ich autorami a ciemną otchłanią nieznanego, wymagającą całkowitej zmiany sposobu myślenia. Opierając się na założeniu, że to świat powinien dopasować się do ich interpretacji, a nie na odwrót, solaryści starają się wtłoczyć w wyznaczone przez siebie ramy obraz oceanu, żeby stał się zrozumiały, a co za tym idzie – żeby nie pozostał już żaden nieodkryty obszar, żeby na powrót uwierzyć w iluzję, że człowiek nad wszystkim ma kontrolę, że wszystko wie, że wszystko może przewidzieć. Powstający w ten sposób zamiennik rzeczywistości, uproszczony i stwarzający iluzję kompletności, nie tyle pomaga ją zrozumieć, ile oddala od istoty zjawisk – jedynym skutkiem jest utwierdzenie się w samozadowoleniu i pewności, że miało się rację.

III

Kiedy Kelvin przybywa do stacji, jak każdy z jej mieszkańców dostaje się pod wpływ oceanu, który tworzy na kanwie ludzkiej psychiki odwiedzające bazę istoty. Gościem nowego członka załogi okazuje się jego ukochana Harey, za której samobójczą śmierć czuje się odpowiedzialny. Kelvin próbuje włączyć ją do swojego życia, traktując tak, jakby rzeczywiście była kobietą z przeszłości. Nie rozumie, co się dzieje, i, jak się wydaje, nie zamierza próbować. Podobnie jak inni ludzie w obliczu Solaris, skazany jest na podglądanie, ale ta fragmentaryczna wiedza jest systematycznie odrzucana. Dla niego zagrożenie stwarza nie tyle powstanie iluzji, ile jej odrzucenie – widmo Harey chroni go zarówno przed pustką, od której stara się uciec, jak i przed pozornym niezrozumiałym okrucieństwem oceanu.

Kelvin stanowi tym samym wyjątek na tle pozostałych członków załogi, z których każdy stara się uciec, jak tylko może, od istnienia swoich gości. Zamykając ich w pokojach czy szafach, wypierają się ich, usiłują jakiś sposób odzyskać kontrolę nad wydarzeniami. Sartorius pogrąża się w swoich badaniach i dystansie wobec otoczenia. Sztywnymi, nic nieznaczącymi formułkami, bezosobowością, oschłością i kurtuazją posuniętą do granic absurdu stawia mur między sobą a pozostałymi członkami załogi i gośćmi. Jedynie wewnątrz ścian swojego pokoju i dzięki swoim badaniom odzyskuje poczucie kontroli i sprawczości, bycia badaczem, a nie badanym i obserwowanym.

W podobny sposób Snaut próbuje odzyskać poczucie własnej wartości. Stracił kontrolę nad tym, co się dzieje, a jego życie stało się zależne od gościa i regulowane przez jego obecność. Kiedy pojawia się przybysz, usiłuje uporządkować świat dzięki hierarchii, w której zajmuje nadrzędną pozycję. Z jednej strony wchodzi w rolę samozwańczego opiekuna nowego członka załogi, z drugiej – wzmacnia poczucie własnej wartości przez ograniczanie jego dostępu do wiedzy na temat wydarzeń, o których sam już wie. Nie zamierza się nią dzielić, żeby nie stracić uprzywilejowanej pozycji i poczucia sprawowania nad kimś kontroli.

Wszyscy trzej są ofiarami podglądactwa. Jako naukowcy zajmują się dziedziną, u której podstaw leży nierozwiązywalny paradoks – założenie, że ludzie mogą za pomocą ludzkich narzędzi poznać coś całkowicie niemieszczącego się w ludzkim doświadczeniu – i która przeżywa swój schyłkowy okres. Nie mają przy tym złudzeń, że uda im się odkryć coś nowego, a jednocześnie snują niekończące się teorie mające wyjaśniać pochodzenie gości. Jako podglądający chwytają się każdej wskazówki, na jej podstawie konstruując własny obraz Solaris, szukają reguł mających pomóc im cokolwiek uporządkować, przewidzieć, zrozumieć. Wreszcie jako podglądani wiedzą, że nie mają w jakiejkolwiek kwestii ostatniego słowa; niezależnie od intencji oceanu (o ile w ogóle jakieś intencje ma) to oni są przedmiotem badań, a nie na odwrót. Podglądactwo tworzy w przypadku trzech solarystów skomplikowaną sieć powiązań, krępującą ich ruchy i niedającą szansy na ucieczkę.

Tymczasem sama Harey także zajmuje się podglądaniem, z tą przewagą, że nie ma żadnych uprzedzeń wobec świata, żadne myślowe konstrukty nie stoją między nią a otoczeniem. Dzięki ukradkowemu zdobywaniu informacji na swój temat, których wszyscy przed nią strzegą, i krytycznemu podejściu do iluzji narzucanej jej przez trzech mężczyzn staje się coraz bardziej ludzka, uczłowieczając jednocześnie Kelvina. Zyskuje coraz większą samoświadomość i kontrolę nad swoim życiem. Zerwana zostaje niemal organiczna zależność Harey od Kelvina, którego nieobecność stawała się przyczyną panicznego strachu i utraty kontroli nad samą sobą. Oznaką ostatecznego uzyskania kontroli nad swoim losem jest decyzja o samobójstwie, podjęta przez istotę już niezależną, rozwijającą się niezależnie od Kelvina. Ten z kolei przyjmuje do wiadomości, że ona jednak nie jest tą Harey, którą kocha, i obu pozwala odejść; rozwijająca się indywidualność gościa uświadamia mu, że nie on jest centrum wszechświata i nie wszystko dzieje się przez czy w odniesieniu do niego.

Wraz z odejściem gościa odchodzi też zmarła ukochana, a wraz z nimi potrzeba kontroli i rozumienia za wszelką cenę. Proces znikania iluzji jest bolesny i pozostawia Kelvina bez żadnej wskazówki, co powinien dalej robić ze swoim życiem, ale pozwala jednocześnie zacząć wszystko od nowa, tym razem bez żadnych przekonań zacierających obraz rzeczywistości. Znikają myślowe schematy i tendencje do uproszczeń, mężczyzna pozostaje sam wobec Solaris. W przeciwieństwie do Snauta, który z widoczną ulgą powraca do swojego uporządkowanego, znajomego świata, przestaje podglądać i dopowiadać sobie na podstawie tego, co widział, przestaje teoretyzować, otwiera się na całą różnorodność rzeczywistości.

Może się wydawać, że przedstawiona na końcu Solaris wyprawa nad ocean jest już podejmowana przez kogoś podobnego bardziej do gości odwiedzających naukowców niż do samych solarystów. Kelvin, pozbawiony ciężaru przeszłości, ma szansę ukształtować się na nowo. A jednak bezowocna próba nawiązania Kontaktu okazuje się jeszcze jedną lekcją pokory. Ocean nie daje się dotknąć, ale mimo to pozostaje w złudnym zasięgu dłoni. Uświadamia, że nie po wszystko można sięgnąć i nie wszystko trzeba wiedzieć, bo naprawdę świat nie istnieje dla człowieka. Usilne próby jego zrozumienia jak najszybciej i jak najmniejszym kosztem mogą skończyć się oddaleniem od prawdy. Uproszczenia i manipulacja faktami tylko po to, żeby pasowały do określonego założenia, prowadzi do katastrofalnych błędów. Strach przed skomplikowaniem i różnorodnością świata skazuje na ukrywanie się i zamykanie w sztucznie tworzonych iluzjach, uwodzących pozornie nadawanym znaczeniem i dopasowaniem do tych fragmentów, które udało się podejrzeć, w istocie odbierających świadomość, że wierzy się w coraz bardziej nawarstwiające się kłamstwo.

Michał Czajkowski

 

[1] Kopernik może i ruszył Ziemię, ale ludzie pozostali z tyłu.

[2] S. Lem, Solaris, Warszawa 2008, s. 166–167.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *