W opublikowanym miesiąc temu na stronie „The New York Review of Books” eseju Tim Parks poruszył bardzo ważną kwestię, streszczającą się w tytule jego tekstu: Skąd czytam? (Where I’m Reading From?)((http://www.nybooks.com/blogs/nyrblog/2014/mar/19/where-im-reading/?insrc=hpbl)). Na pozór Parks pyta o rzecz oczywistą.
Sprawa subiektywizmu lektury i różnych uwarunkowań wpływających na to, co i jak czytamy, opisywana była obszernie przez dwudziestowiecznych teoretyków literatury i jest opisywana nadal. Autora artykułu nie interesują jednak odpowiedzi na ogólne pytania o sytuację literackiej komunikacji. Chce zastanowić się nad tym, co ukształtowało jego własne, prywatne gusta literackie i zwyczaje lekturowe, a zatem, ujmując rzecz metaforycznie: opisać miejsce, z którego czyta. Jak pisze, „Jeśli wszyscy określilibyśmy, skąd/z jakiego miejsca czytamy, być może naświetliłoby to nieco nasze spory”.
Zagadnienie zainteresowało mnie na tyle, że postanowiłem na użytek tego tekstu odbyć podobną co Parks podróż do źródeł mojego czytania. Nie wiedziałem do końca, na co się natknę, jakie wspomnienia okażą się według mojej oceny najważniejsze, najbardziej nasycone pierwiastkami prywatnej mitologii. W pamięci miałem również słynny cytat z Gombrowicza o źródle wstydu – będącym źródłem pisarstwa – wokół którego można tylko nieśmiało krążyć. Innymi słowy: bałem się zabawy w autopsychoanalizę; zaglądanie w siebie i pokazywanie tego, co się znalazło, to wszak sprawa niebezpieczna. Mimo wszystko temat nie dawał mi spokoju, co poskutkowało niniejszym tekstem. Na ile wyszedłem cało z tej (nieuchronnie) autobiograficznej próby, ocenić może tylko czytelnik.
***
Moje czytanie musiało rozpocząć się w Bydgoszczy, tam się urodziłem i tam mieszkałem do szesnastego roku życia. Pierwsze czytelnicze wspomnienie to widok domowego regału ((Nie biblioteczki, nie szafki, nie półek. Słowo „regał” jest zrośnięte z moim domem w Bydgoszczy.)) zapełnionego książkami – po prostu „książkami”, na razie bez autorów i tytułów, bo to wspomnienie niepiśmienne. Ogrom i grubość piętrzących się przede mną tomów były dla mnie przerażające, nie wyobrażałem sobie, że można ledwie mieszczącą się w rękach cegłę przeczytać od deski do deski. Z podziwem patrzyłem na siostrę, która brała z rodzinnego zbioru kolejne książki i po prostu je czytała, jak gdyby była to sprawa zupełnie naturalna – a wtedy taka dla mnie nie była. Moje ówczesne wyobrażenie o akcie lektury, na tyle, na ile potrafię je teraz opisać, związane było z uczuciem zmęczenia, fizycznego wysiłku, czegoś szalenie nieludzkiego. Interesowała mnie więc czytająca siostra, a nie to, co czyta. Być może dlatego piszę ten tekst i dlatego interesuję się w literaturze tym, jak książki próbują na mnie wpłynąć, jak starają się modelować moje czytanie. Być może wiele tekstów opublikowanych na „Niewinnych” to efekt tego, że jako pięcio- lub sześciolatek stałem z rozdziawionymi ustami przed domowym regałem z książkami i dziwiłem się „jak można czytać?”.
W momencie, w którym byłem już na tyle duży, aby samodzielnie sięgać po książki, wybierałem te ze zdjęciami. Wielokrotnie oglądana książka kucharska, encyklopedia owadów, plansza anatomiczna z segregatora biologicznego Wiedzy i życia, obrazkowa historia ewolucji – oto moje dziecięce lektury. Wytrawione w pamięci klisze, takie jak np. wygląd turkucia podjadka (Gryllotalpa gryllotalpa)((Może z tego obrazu wzięła się późniejsza fascynacja prozą Nabokova, który był specjalistą od motyli?)) czy neandertalczyka wracającego do jaskini, tworzą bagaż obrazów towarzyszących mi do dzisiaj. Z jakiegoś irracjonalnego powodu uznaję je za bardzo dla mnie ważne.
Trudno jest mi wskazać książki, które (gdy już nauczyłem się składać wyrazy) poruszyły mnie na tyle, że potrafię połączyć je z tym, jak i co czytam obecnie. Bardzo intensywna fascynacja Harrym Potterem i Władcą pierścieni nie sprawiła, że zaczytuję się teraz w fantastyce, nie spowodowała doceniania lektury łatwej i szybkiej. Dokładnie jednak wiem, kiedy po raz pierwszy książka mi się nie spodobała. Było to w pierwszej klasie gimnazjum, przy okazji Małego Księcia. Szkoła, do której chodziłem, była powszechnie uznawana za jedną z najgorszych w okolicy, tak też myślano o mojej klasie, chyba słusznie, bo pamiętam kolegę, który miał poważne problemy z czytaniem na głos.
Natomiast ta lekcja, lekcja o Małym księciu, była kompletnym precedensem – klasowi dresiarze, podkręcani przez nauczycielkę sypiącą frazesami o tym, że to „dzieło poruszające każdego”, mówili o głębi książki i o tym, że się wzruszali, dziewczyny przywoływały cytaty z Paulo Coehlo i również mówiły o swoich wzruszeniach. Nagle zapanowała atmosfera ckliwego, fałszywego, słodkiego uniesienia, absolutnie nieprzystająca do tej szkoły, do tej klasy. Ja z Małego Księcia wyniosłem tyle, co nic, raczej znudzenie i irytację. Książka straciła w moich oczach jeszcze bardziej na wspomnianej lekcji, na której tym razem nikt nie rzucił żadnego głupiego żartu, zupełnie tak, jakby poważna mina była jedynym akceptowalnym wyrazem stosunku do tego, co się przeczytało. Literatura stająca się przedmiotem ogólnikowych zachwytów i wzruszeń, „powszechnie” doceniana, była od tego momentu traktowana przeze mnie nieufnie, utożsamiałem ją (niesprawiedliwie) ze słuchaniem takiej muzycznej papki, jak Tokio Hotel, Green Day czy – o zgrozo – Blog 27. Stąd, jak sądzę, moje okrężne poznawanie kanonu literatury europejskiej i światowej – po prostu w momencie, w którym dowiadywałem się, że jakiś pisarz jest uznawany za wybitnego, automatycznie skreślałem go z listy potencjalnych lektur jako podejrzanego o ofiarowywanie prostych wzruszeń. Nawet pochlebna opinia mojej mamy o Dżumie Camusa mocno zraziła mnie do tej książki (o Obcym nic nie mówiła, więc to tę książkę przeczytałem najpierw). Dopiero w momencie, w którym mało znany, dziwny pisarz odwoływał się do jednego z Wielkich, decydowałem się na przeczytanie np. Pani Bovary. Stąd późny zachwyt prozą Manna, Flauberta, poezją Miłosza, Słowackiego i długą listą innych sławnych. Musiałem po prostu wyrosnąć ze szczeniackiego podejścia streszczającego się w sylogizmie „jeśli dużo osób czymś się zachwyca, to jest to złe”.
Od liceum – już w Warszawie – pociągali mnie za to ci pisarze, którzy z jakichś powodów byli uważani za szokujących, niestandardowych. Tutaj wracam do bydgoskiego wspomnienia. Mieliśmy w domu słownik amerykańskich wulgaryzmów i wyrażeń slangowych, którego nie mogłem czytać, głównie ze względu na barwne przykłady użycia danych słów lub wyrażeń zaczerpnięte z „Hustlera”, „Playboya” i powieści pornograficznych. Być może stąd młodzieńcza tendencja do czytania tych, którzy częściowo pisali pour épater le bourgeois. A zatem obiła mi się o uszy opinia o Bukowskim (że chlał i przeklinał), więc zacząłem go czytać do spółki z Louisem-Ferdinandem Céline’em i Rimbaudem. Jest coś naprawdę dziwnego w tym szczeniackim zaczytywaniu się książkami, które ewidentnie mnie przerastały. Nigdy już później tak nie czytałem, na gorąco, byle szybciej, jakby moje życie miało zależeć od tego, kiedy skończę jeden tekst i zacznę drugi. Dowiedziałem się o „buntowniku” Nietzschem, więc postanowiłem przeczytać Tako rzecze Zaratustra, na której to książce połamałem sobie zęby. Ktoś narzekał na to, że Gombrowicz jest nudny i dziwny – połknąłem go prawie w całości, z wielką przyjemnością i oczywiście znacznie za wcześnie. To właśnie książki tego ostatniego autora, zwłaszcza Trans-Atlantyk i Dziennik, ustaliły na dość długi czas mój stosunek do tradycji, polskości, religii. Musiało minąć trochę czasu, abym do dyskusji na te tematy dopuścił także inne głosy.
Fascynacja Gombrem łączyła się z pryszczatym ateizmem, którym zaraziłem się od Boga urojonego Richarda Dawkinsa, książki tak zajadłej, że trudno mi jest znaleźć w niej teraz to „coś”, co przyciągnęło do niej moją uwagę szesnastolatka. Są takie książki, które trzeba odchorować, pech chciał, że moją lekturą zbójecką była cegła napisana przez toczącego pianę racjonalistę. I chyba z tej mojej licealnej pewności, że religia to ściema, wyrasta moje obecne, nieufne podejście do wszelkich skrajności, lewicowych i prawicowych. Jan Pietrzak i Igor Stokfiszewski zlewają się w mojej głowie w jedno, gdy mówią, jaka literatura jest wartościowa, a jaka nie.
Jeszcze raz powrót do sceny przy domowym regale z książkami. Czasem pytałem mojego tatę o którąś ze stojących książek i czasem odpowiadał „to dla ciebie za trudne”, „to dla dorosłych”. Nie pamiętam już, o które dzieła chodziło, więc trudno jest mi zweryfikować, na ile ojciec miał rację, a na ile chciał, żebym dał mu spokój i nie wypytywał (oba rozwiązania są oczywiście dla mnie do przyjęcia). Z tego ojcowskiego pouczenia – które szybko oderwało się od związku z osobą taty i zaczęło żyć własnym życiem – wyrósł mój sprzeciw wobec określeń takich, jak „hermetyczne”, „trudne”, „niezrozumiałe”, a przede wszystkim „książka/pisarz dla wybranych/nielicznych”. Gdy słyszałem na przykład, że nie ma się co męczyć przy Prouście, albo że Joyce to nie dla ludzi, w reakcji obronnej sięgałem po te właśnie dzieła, którymi straszy się czytelników. Widać tutaj paradoksalność i niekonsekwencję mojego myślenia: zżymałem się na literaturę powszechnie uwielbianą, więc wybierałem te książki, które część osób odrzuca jako trudne, co nie przeszkadzało mi narzekać na to, że Joyce’a czy Prousta określa się mianem pisarzy trudnych. Może uważałem, że takie etykiety tłumaczą nieczytanie, skazują na zapomnienie danych pisarzy? Trudno jest mi logicznie połączyć te dwa stanowiska. Widocznie miejsce, z którego czytamy, niekoniecznie musi przypominać, nie przymierzając, mowę Cycerona.
Przez Ulissesa początkowo nie przebrnąłem, a irracjonalna decyzja, aby zacząć czytanie W poszukiwaniu straconego czasu od tomu W cieniu zakwitających dziewcząt przyniosła tylko irytację. Książki „trudne” okazywały się faktycznie trudne, ale wysiłek konieczny przy ich lekturze owocował przyjemnością. Nic z tym nie zrobię, moje pierwsze poważne zachwyty nad literaturą to zachwyty nad dziełami wielorako pokręconymi (językowo, fabularnie, kompozycyjnie). Do dziś nie lubię, kiedy tekst literacki nie stawia mi oporu, kiedy pisarz nie wymaga ode mnie więcej niż umiejętności nabytych w podstawówce. Reaguję zatem dość mocno na takie wypowiedzi, jak np. ostatni tekst Andrzeja Franaszka pt. Dlaczego nikt nie lubi nowej poezji?. Zdanie
Czy na dnie naszych dusz nie krwawi otwarta rana miłości, potrzeby bycia nią otulonym, jak ramionami matki w zapomnianym już dzieciństwie, jak to może będzie nam dane w domu ojca naszego, który jest w niebiesiech?
przenosi mnie momentalnie do gimnazjalnej lekcji o Małym księciu, skrzywionej dodatkowo przez Ferdydurke. „To jest wzruszające i jasne, tamto – brzydkie i lingwistyczne”. Dlatego też zamiast Franaszkowej identyfikacji czytelnika z tekstem-autorem bliżej jest mi do wizji literatury z Wiadomości od cesarza Franza Kafki. Bo jest w niej i pesymizm, i nadzieja.
***
Parks nie pyta o to w swoim tekście, za to ja zapytam w moim: z jakiej książki, albo z jakich książek piszę? Z Lolity, Szkoły uczuć, Trans-Atlantyku, Dziennika Gombrowicza, Pani Bovary, Ulissesa… Lista najważniejszych jest osobliwie długa, bo mógłbym ją powiększyć o jeszcze kilka pozycji, a co to za najważniejsze książki, których jest np. dziesięć? Powinienem zamknąć się w ulubionej przez kulturę europejską trójce, wtedy wyglądałoby to poważniej. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że książek, które mnie ukształtowały i kształtują nadal, jest bardzo wiele, a ograniczanie się do „Top 3” byłoby zwyczajnym kłamstwem.
O ile jednak jestem w stanie sformułować uzasadnienie dla tego, co mnie zachwyca w książkach z mojego kanonu, o tyle jestem bezsilny przy próbach rekonstrukcji pierwszego zachwytu wywołanego np. jakimś fragmentem z Nabokova. Moja pamięć gubi się wówczas w próbach ustalenia co było przed czym, skutkiem czego z wyprawy do źródła wynoszę tylko niepoddawalne artykulacji uczucia. Wiem, że uwielbiam początek Pani Bovary, ale od którego momentu, kiedy i dlaczego stwierdziłem, że to jest „ta” książka?
Podobnie jest, gdy zastanawiam się, co przywiodło mnie do czytania, studiowania filologii polskiej, pisania o literaturze, rozmawiania o niej. Mam mgliste wspomnienie o pierwszej przeczytanej książce. Nie wiem, dlaczego uznałem, że literatura to jest „to”, jedna z najważniejszych rzeczy w moim życiu, mocno związana z moim życiem. Fragmenty zdań, sceny, tytuły wierszy, zdjęcia pisarzy mieszają się ze sobą, a ja mam nadzieję, że zbuduję z nich miejsce, z którego zacząłem czytać, mój punkt startowy. Obawiam się jednak, że nawet gdybym dokonał tego niemożliwego przedsięwzięcia, to efekt przypominałby słowo „różyczka” z Obywatela Kane’a. Surrealistyczne, irracjonalne, dziecinne dla wszystkich innych, za to obciążone niewytłumaczalnym znaczeniem dla tego, kto je wypowiedział. I właściwie to znalazłem miejsce, z którego zacząłem czytać i pisać. Jest ono dokładnie takie, jak pisałem wyżej. Mam tylko nadzieję, że każdy z czytelników będzie mógł podłożyć pod ten pusty symbol coś swojego.
A więc zacząłem czytać z turkucia podjadka.
Łukasz Żurek
Przepraszam za być może zbyt prosty wywód (trochę odbiegający od tematu), ale chciałbym nawiązać do tego o czym pisze szanowny autor, a konkretnie do buntu przeciw temu co popularne.
Nie wydaje mi się by tego typu postawa wynikała z młodzieńczej naiwności, głupoty, niedoświadczenia, etc. Wydaje mi się raczej, że to po prostu taki charakter, który niektórych osobników obdarza właśnie taką przypadłością pozwalającą na odkrywanie nowych obszarów. Gdyby ewolucja statystycznie nie wydzieliła tego typu jednostek myślę, że dalej tkwilibyśmy w jaskiniach. Potrzebne są takie osoby i basta !
Na podobnej zasadzie buntowałem się w latach 90-tych przeciw jakiejkolwiek wierze, McDonaldowi, modnym ciuchom, kultowi pieniądza itp. Nie wiem jak autor, ale ja do tej pory z tego buntu wyjść nie mogę przez co żyje się trudniej (fakt niektóre sfery buntu ulegają zmianie, niektóre przestają mieć znaczenie, niektóre nabierają na sile).