We wrześniu 2015 roku, czyli za chwilę, z Wydziału Polonistyki odejdzie pewien student. Nie mogę wymienić go z nazwiska – albo powiem: Jan Barański.
Może to nie brzmi jak sensacja. Co roku warszawską polonistykę z dyplomami licencjuszów i magistrów opuszczają setki osób. Do wydziałowych statystyk przypadek Jana Barańskiego nie wnosi większej poprawki. Należę jednak do tych kilkunastu roczników, które znały Barańszczaka ze studenckiej ławki i wiedzą, że pewnego wrześniowego popołudnia – kiedy Jan Barański zostanie magistrem filologii polskiej – kampusowy kurant powinien zabrzmieć mocniej niż w każde południe.
Bardzo wiele lat temu mijaliśmy się na korytarzach jako początkujący poloniści. Bliżej poznałem go na ćwiczeniach z romantyzmu, prowadzonych przez świętej pamięci Eligiusza Szymanisa. Jedną z licznych zalet Szymanisa była cierpliwość. Zadawał pytanie i czekał na odpowiedź z sali – minutę, dwie, trzy. Tak też było na zajęciach z Pana Tadeusza (mogę podać ścisłą datę: czwartek, 8 marca 2007 roku, i godzinę: 15.00, i salę: 8). Szymanis: „Jak państwo czytają tego Pana Tadeusza? Czy to jest tekst, który się dzisiaj jeszcze przeżywa, czy to raczej relikt?”. Cisza, grupa solidarnie motywuje się do milczenia. Po długiej chwili widzę, jak powoli unosi się w górę ręka Jana Barańskiego jako sygnał odpowiedzi: „Raczej relikt…”.
Barańszczak zaczął polonistykę wcześniej ode mnie. Już wtedy zaliczył tak zwaną obsuwę. Nie wiem, jaką rolę grały w tym ludzkie słabości, jakąś pewnie grały. Ale miał przy tym wyższe powody. Przyznał kiedyś, że na polonistyce jest bardzo dużo do przeczytania i przemyślenia, a on nie chciał odfajkowywać przedmiotów. Przekładał więc niektóre z nich na kolejne lata. W końcu stworzył sobie indywidualny plan rozwoju, a to coś całkiem innego niż indywidualny tok zaliczeń.
Zapewne nie był jednak wzorem studenta. Na początku swojej długiej drogi miał przygody, za które nie należy mu się Order Rycerski Świętego Grzegorza Wielkiego. Kilka osób mówiło o Janie Barańskim z mieszanymi uczuciami. Zestrzeliły się w nim dwie główne cechy: umiłowanie wolności (a także awanturnictwo) i zaangażowanie. Raz przeważała jedna, raz druga. Podam przykład pierwszej – w oparciu o środowiskową legendę, w której nie wiem, ile prawdy. Otóż Jan Barański po drugim roku studiów zniknął mi z pola widzenia. Fama głosiła, że Barańszczak wyruszył swoją łódką na jedenastomiesięczny rejs. Na jakich wodach – tego nie wiadomo, ale że ma swoją łajbę, to jest fakt. I ludzie mówili, że całą załogę stanowili Jan Barański i jego pies. Kiedy było trzeba, Barański i pies zawijali do portu, gdzie przez kilka godzin zdobywali pożywienie. Barańszczak dla siebie, pies dla siebie. W stylu bycia Barańszczaka łatwo zauważano pewien rys – hm – hemingwayowski, maniery twardziela. Wiele osób żyło w przekonaniu, że Jan Barański jest góralem, o czym zaświadczały krzepa i mocny głos. Któregoś razu wystąpił w imprezie „X Factor na Wydziale Polonistyki”, gdzie zaśpiewał Ściernisko, chyba tylko po to, żeby umocnić plotki o góralskim pochodzeniu. Jeszcze do niedawna nagranie było dostępne na youtubie, teraz nie mogę go odszukać.
Jan Barański angażował się w przedmioty, które lubił. Kiedyś na zajęciach o Wacławie Berencie wskazywał palcem na egzemplarz Próchna i mówił półszeptem do koleżanki: „Dobre, dobre…”. Od prostych uwag dochodził często do pomysłowych interpretacji. Na konwersatorium w roku akademickim 2011/2012 (Jan Barański, starszy kolega z roku, był już wówczas moim studentem) z wysiłkiem analizowaliśmy wiersz Miłosza Ptaki z tomu Trzy zimy. Po trzech kwadransach subtelnych odczytań i burzy mózgów Jan Barański powiedział: „Ptak to jest takie zwierzę, które dzięki zdolności latania ma możliwość widzenia wielu odległych rzeczy jednocześnie”. W cudowny sposób rozświetliło to wiele znaczeń zaszyfrowanych w zawiłym wierszu pisanym techniką écriture automatique.
Częściej niż na wykładach widywałem go na imprezach okołopolonistycznych. Założył Teatr Wydziału Polonistyki imienia Eligiusza Szymanisa – i działał w nim jako przewodniczący, aktor i człowiek od różnych rzeczy. Pamiętam, jak w sali 50 z uśmiechem na twarzy piłował drzwi, żeby zrobić dekorację do przedstawienia. Ze sceny wycofał się ze dwa lata temu, niedługo po improwizacji, którą sam zaśpiewał i której nadano później wymowny tytuł Mam dosyć. Bywał w środowisku Niewinnych Czarodziejów od początku ich istnienia, toteż pamiętam go także z paru koleżeńskich spotkań. Na naszym portalu wisi Krótki traktat filozoficzny o pożytkach dla ludzkości płynących z grzechu miłości. Jest to tak bardzo jankowy tekst, że równie dobrze mógł go wysłać bez podpisu. Barańszczak grał w piłkarskiej reprezentacji Wydziału. Nie zabrakło go na ostatnich Dniach Polonistyki – przyszedł na poczęstunek.
Do tych wszystkich zajęć (głównie Teatr Polonistyki) należy dodać zajęcia poboczne, które opóźniały pisanie magisterki. Ponadto zdarzały się drobne niepowodzenia: któregoś razu Jan Barański dostał zawiadomienie z BUW-u, że za przetrzymanie książki winien jest siedemset złotych. Z biegiem czasu wyprzedzały go kolejne pokolenia polonistów. Niekiedy mijaliśmy się gdzieś na parterze: Janek mówił, że jeszcze coś tam ma do zaliczenia, że musi złożyć do kogoś podanie o coś. Łatwo można było pomyśleć, że tak będzie zawsze. W moim pokoleniu pamiętało się polon bez windy i bez kawiarni Fabularna, ale bez Jana Barańskiego – nie. Stwierdzam fakt, a nie piszę z sentymentu. Wiele wskazuje na to, że jednak świat postąpił naprzód. Janek w końcu się obroni (pisze pracę o kampie na przełomie XIX i XX wieku) i odejdzie z Wydziału. Zrobi to bez ceremonii – kurant wystarczy – ponieważ jest typem człowieka kameralno-koleżeńskiego. Wierzę, że po tylu latach warto zostawić dla niego krótki koleżeński tekst. Powodzenia na obronie, Janku.
Tomasz Jędrzejewski
PS Już po powstaniu tego farewellu okazało się, że obrona może nie dojść do skutku. Janowi Barańskiemu grozi konieczność realizacji różnic programowych, co znaczy, że spędzi z nami być może kilka kolejnych lat.
Zobacz także:
Postać inspirująca, rzeczywiście. Cygan, żywy niemal archetyp wiecznego studenta, wizerunkowo zawieszony gdzieś w pół drogi między Gałczyńskim a Hemingwayem, ale, podobnie jak wielkie pierwowzory, facet autentycznie utalentowany, a nie pozer. Frapujący i oryginalny nowelista, publicysta, reportażysta. Pozornie wiecznie dowcipny, ale po przebrnięciu słuchacza/czytelnika przez meandry jego stylu, ujawnia się Janek jako osoba obdarzona zaskakująco trafnymi refleksjami (także niewesołymi).
Byłem mu kolegą, bywałem i wrogiem. Zdecydowanie wolę tę pierwszą opcję, ale niezależnie od osobistych preferencji, zawsze należałoby się zgodzić z perspektywą autora powyższego artykułu: bez pasji i zaangażowania takich niespokojnych (oraz dociekliwych) duchów jak Janek, polonistyka byłaby niczym więcej jak bezpłciową stacją obsługi edukacyjnych petentów.
Tu jest: https://www.youtube.com/watch?v=asal78WfxLo
Pozdrawiam :)