The Dead Weather – Sea of Cowards

Alison Mosshart to sam seks. Jack White to czysty (i jakże brudny zarazem) rock ’n’ roll. Te dwa substraty łączą się w bluesowo-hardrockowy, zmysłowy produkt na nowym albumie The Dead Weather – zespołu, który w ubiegłym roku po raz pierwszy skrzyżował muzyczne ścieżki tych dwojga artystów. W zasadzie możemy tutaj mówić nawet o supergrupie. Pozostali muzycy kapeli noszą mniej sławne nazwiska, ale nie są całkowicie nieznani. Dean Fertita współpracował wcześniej z Queens of the Stone Age, natomiast Jack Lawrence – z White’em w The Racounters.

W którymś z wywiadów Jack tłumaczył, że tytuł albumu Sea of Cowards odnosi się do zjawiska internetowego – morza tchórzy, którzy pod pseudonimami  wypisują, co im tylko przyjdzie do głowy, nie licząc się z konsekwencjami. Na tym jednak komputerowe tematy się kończą. Pod względem muzycznym Internet Explorer, Microsoft ani Apple nie wywarły tutaj zbyt dużego wpływu. Jest analogowo i w starym stylu. Muzyka przywodzi na myśl głównie Led Zeppelin – być może ze względu na niezwykle naturalne połączenie bluesa z hard rockiem, choć ze sporą domieszką organów Hammonda, a do tego na ogół niespotykaną u Page’a i spółki dawką mroku i szaleństwa. Brudne, hałaśliwe, gitarowe riffy i solówki są raz podbijane, a raz zagłuszane przez wspomniane klawisze oraz dzwonki, grzechotki i tym podobne akcesoria, wprowadzające mniejszy lub większy chaos. Atmosfera jest gęsta, a kompozycje zakręcone. Mimo tego odnosi się wrażenie, że piosenki zaaranżowano umiejętnie i z wyczuciem. Bywa ciężko, głośno, przytłaczająco, ale nigdy – ciężkostrawnie.

Hałaśliwość i drapieżność to jednak tylko jedna ze stron tej muzyki. Z drugiej strony, jak już wspomniałem, na płycie jest tajemniczo, zmysłowo, wręcz erotycznie (ale czy mogłoby być inaczej, skoro udział w przedsięwzięciu, obok Jacka White’a, bierze Alison Mosshart?). Dobrym przykładem na to subtelniejsze oblicze płyty jest utwór The Difference Between Us, w którym dominują dźwięki klawiszy, seksownie splatające się w jedną całość z melodyjnym w tym przypadku śpiewem wokalistki. Innym doskonałym numerem jest otwierający płytę Blue Blood Blues, wiedziony zeppelinowym riffem, przez który przebija się nieco paranoiczny wokal Jacka, przywodzący na myśl singlowe Cut Like a Buffalo z poprzedniego krążka zespołu. Zupełnie inną kompozycją jest Old Mary – bardziej oszczędna instrumentalnie, a jednocześnie zabójczo klimatyczna, ciekawa interpretacja „Zdrowaś Maryjo”. Można by długo rzucać tytułami, ponieważ – i mówię to z pełnym przekonaniem – płyta nie zawiera ani jednej słabszej/słabej piosenki! Album nie jest zbyt długi, gdyż trwa 35 minut, jednak właśnie o to chodzi – charakteryzuje go intensywność, mnóstwo pomysłów i brak wypełniaczy. Muzycy z The Dead Weather nie rozmieniają się na drobne.

Premiera Sea of Cowards odbyła się w maju tego roku. Cieszę się jednak, że tak długo zwlekałem z sięgnięciem po ten krążek. Jest on wprost idealny do słuchania w długie, ponure jesienne wieczory. Jack White po raz kolejny udowadnia (i przy okazji zmusza mnie do użycia tego wyświechtanego stwierdzenia), że jest jak wino – lepszy z każdą kolejną płytą. Może nie uderza do głowy po pierwszym łyku (jak w przypadku choćby Seven Nation Army), lecz w zamian oferuje coraz bogatszy i bardziej wyrafinowany bukiet muzycznych smaków.

Maciej Tkaczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *