Papieros Profesora Szymutki

12167426_1069336203085884_1203525279_n

Markowi Mikołajcowi

Słyszeliście kiedyś o Stefanie Szymutce? Jeśli nie, to jesteście w większości. Szymutko był profesorem literaturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim. Zmarł, przeżywszy pięćdziesiąt jeden lat, w 2009 roku.

Nie napisał wiele: w pracy naukowej zajmował się głównie Teodorem Parnickim, pisarzem – powiedzmy sobie szczerze – hermetycznym i znanym głównie z opracowań. Swoją rozprawę habilitacyjną poświęcił (niepolonista może się uśmiechnąć) związkom literatury z rzeczywistością. Na parę lat przed śmiercią wydał jeszcze zbiór esejów pod dziwnym tytułem Nagrobek ciotki Cili, książkę ni to literacką, ni to literaturoznawczą. Dotyczącą filozofii, ale z uprawianiem filozofii nie mającą (chyba) wiele wspólnego. W 2002 roku ten osobliwy, ledwie stustronicowy tekst, został nawet nominowany do Nagrody Nike, co jest o tyle zaskakujące, że opublikowano go nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego, a wszyscy wiemy, jak zasięg mają wydawnictwa akademickie – o sukcesie można mówić, gdy taka publikacja trafi w ogóle do jakiejś księgarni. Na tym jednak kończyła się sława śląskiego literaturoznawcy; w chwili jego śmierci nawet nie wszyscy poloniści znali Szymutkę, a co dopiero czytelnicy spoza humanistycznego światka.

Nagle jednak sytuacja zaczęła się zmieniać. Dwa lata temu uczniowie Szymutki wydali jego pisma rozproszone pod mocnym tytułem Po co literatura jeszcze jest? (2013). Trudno powiedzieć, że sami go wymyślili; Szymutko miał zwyczaj zaznaczać swoje fiszki drukowanymi literami, autorzy zbioru powycinali te literki z fiszek i takie sformułowanie im się ułożyło. Wieści ze Śląska donoszą, że do budynku rektoratu UŚ przeniesiono domową bibliotekę Szymutki. Nagrobka ciotki Cili nie można nigdzie dostać, nakład wyczerpany. W lipcu tego roku poznałem ostatniego magistranta Szymutki, który był moim konferencyjnym współlokatorem. Pół nocy przegadaliśmy o jego Mistrzu (bo tak go Marek nazywał). A sam usłyszałem o Szymutce po raz pierwszy od redakcyjnego kolegi, Łukasza Żurka, który z ekscytacją zaczął mi czytać na wydziałowym korytarzu fragmenty Nagrobka. Szymutko to, Szymutko tamto. Ale kim właściwie jest ten Szymutko?

Zajrzałem najpierw do Nagrobka. Nie z własnej potrzeby – było mi to potrzebne do jakiegoś artykułu. Nie twierdzę, że tych parę esejów każdego zachwyci. Są trudne w lekturze, szczególnie ostatni. Mnie za pierwszym razem nie zachwyciło. Tyle że ja przeczytałem – jak przystało na polonistę – pobieżnie i instrumentalnie. A potem sięgnąłem – też przy jakiejś potrzebie – jeszcze raz. I tym razem mnie zamurowało. Zdarza się, raz na kilka lat, taka chwila, że człowiek czyta po dwa zdania i popada w zadumę; nie ze znudzenia, ale z potrzeby dawkowania tego dobrobytu. Tak było z Nagrobkiem. A potem przeczytałem wszystkie książki Szymutki, które były dostępne w BUW-ie, wypisując, jak pensjonariusz, cytaciki z prawie każdego tekstu, dzieląc się nimi esemesowo z bliskimi albo wydzwaniając do nich w środku dnia, by referować poglądy na literaturę jakiegoś śląskiego badacza.

„Grażyna Borkowska – wyznał Szymutko w jednym z ostatnich esejów – zapytała mnie wprost, jak ja to robię, że potrafię połączyć lektury uniwersyteckie z najzwyklejszymi przeżyciami. Odpowiedziałem szczerze i bezradnie: ja inaczej nie umiem”. Te słowa chyba najlepiej tłumaczą fenomen Stefana Szymutki. Nie mam wątpliwości, że autor Nagrobka był jednym z tych nielicznych literaturoznawców, o których można powiedzieć, że o coś im chodzi. To zwykle da się wyczuć. Nigdy nie zapomnę konferencji, na której referat o pojęciu miłości wygłosiła znana polska filozofka – spóźniona; przepraszając, że będzie czytać tekst, który już kiedyś wykorzystała. Niewiele z tego wystąpienia zrozumiałem, ale do dziś pamiętam jej słowa wygłoszone w trakcie dyskusji: „Mnie nie interesuje, tak uwielbiana przez mężczyzn, kategoria nicości; nigdy mnie nie ciągnęło, by mierzyć się twarzą w twarz z pustką, stawiać czoło otchłani. Odkąd pamiętam, wolałam zajmować się czymś zupełnie przeciwnym, czymś związanym z tworzeniem – stąd moje zainteresowanie kategorią miłości”.

Szymutko często podkreślał, że działalność humanistyczna jest bezwartościowa, jeśli nie odnosi się do rzeczywistości. Nazywał taką działalność „jałową”. Kiedy chwalił w recenzji książkę Marka Zaleskiego, pisał tak: „nie ma w Formach pamięci owego polonistycznego lęku, który w gąszczu słów każe szukać zapomnienia sobie samym; nie ma zapatrzenia we własny język, które w gruncie rzeczy ukrywa strach przed rzeczywistością”. „Referat – jak miał z kolei powiedzieć na którejś konferencji – był bardzo piękny, ale zupełnie nieprawdziwy”. Uprawianie polonistyki, które nie wynika z jakiegoś głębszego namysłu nad sprawami egzystencji, jest generowaniem tekstu o innych tekstach, mnożeniem bytów ponad konieczność, walką o punkty i etaty. Tymczasem

to jedna z najbardziej kłamliwych, zakłamanych, wstrętnych i obłudnych retoryk – lekceważenie myśli uniwersyteckiej jako oderwanej od życia, nie dla ludzi, ponieważ, odwrotnie!, człowiecze, ludzkie, arcyludzkie jest w uniwersyteckiej czy naukowej refleksji najważniejsze. A że ono nigdy nie jest proste, za to myśl nie może odpowiedzialności ponosić, choć to ona przede wszystkim nosi, dźwiga ciężar złożoności tego problemu, który w skrócie określamy jako człowiek. (Zaczyn)

To naprawdę zadziwiające, że ktoś – jeszcze w XXI wieku – tak pisał. Szymutko był w swoich sądach bezkompromisowy. Jego prywatną wizję literaturoznawstwa można chyba określić jako troskę o zachowanie przyzwoitości. W dyskusji o przyszłości humanistyki, która rok temu przetoczyła się na łamach „Tekstów Drugich”, głos śląskiego literaturoznawcy mógłby stanowić wartościową alternatywę (tertium datur) dla dwóch opozycyjnych stanowisk: nawiązującego do nurtów poststrukturalistycznych (wizja Michała Pawła Markowskiego) i psychoanalitycznych (wizja Jana Sowy). Autor Nagrobka nie mógłby zgodzić się z postulatem Markowskiego, że polonista powinien zaspokoić się pomnażaniem interpretacji, dokładaniem kolejnych kontekstów, ironiczno-nostalgiczną refleksją, z której nie muszą wcale płynąć konkretne wnioski. Jest w podejściu Markowskiego coś, co było Szymutce z pewnością obce: owa erudycyjna dezynwoltura, właściwa wąskiej grupie znanych intelektualistów, którzy – przeczytawszy już wszystko, co było do przeczytania – siedzą na ławeczce na krakowskich Plantach i snują rozważania o Prouście i przemijaniu. Z jednej strony hermetyzm ich środowiska, z drugiej zaś przekonanie (słuszne), że ich eseje będą opublikowane w prestiżowym wydawnictwie i w dużym nakładzie – czynią tychże intelektualistów, powiedziałby Szymutko, oderwanymi od rzeczywistości. Być może prawda danego tekstu literackiego nie istnieje (albo jest nie do odkrycia), ale to nie znaczy, że nie należy jej uparcie poszukiwać. „Jeśli nie próbujemy uporać się z konkretnością naszego istnienia – pisał w Nagrobku – sami jesteśmy odpowiedzialni za jałowość, którą zarzucamy słowu: za nieodnajdywanie w tym, co ogólne, własnej szczególności. Nie spróbowaliśmy bowiem niemożliwego; nie spróbowaliśmy (…) skleić języka i rzeczywistości”.

Ale Szymutce nie byłaby też bliska, jak sądzę, postawa Jana Sowy. Tekst literacki – najlepiej pokazuje to jego książka doktorska poświęcona Parnickiemu – był dla niego celowo skonstruowanym, samodzielnym dziełem. „To jest szalenie odpowiedzialna rzecz – powiedział kiedyś – pisać o tych, którzy byli”. Badanie wymiaru ideologicznego utworów literackich jest oczywiście fascynujące i potrzebne, ale może je wykonać zarówno kulturoznawca, jak i psycholog, socjolog, filozof… Jeśli natomiast filologia ma przetrwać, musi zajmować się tym, czym zajmowała się już w czasach Arystotelesa – analizą estetyczną utworów literackich. Polonista nie może wykonać lepszej roboty od pokazania, jak misternie skonstruowany jest dany utwór i jak wiele sensów generuje.

Dzięki temu, że autor Nagrobka był wierny jakiejś swojej, wewnętrznej prawdzie – pozostał pisarzem (i literaturoznawcą) osobnym. Dla mnie to najlepszy znak, że ktoś dobrze pisze: jeśli po przeczytaniu kilku jego książek mam wrażenie, jakbym znał go osobiście. Przeczytajcie Nagrobek (o ile go gdzieś w ogóle dostaniecie), a potem rozprawę habilitacyjną Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze. Szymutko pisze tam o tym samym. Nie ma u niego podziału na badanie literatury i pisanie autobiograficzne. Jedno wynika z drugiego. Jest nawet napisane podobnym stylem. O Nagrobku powiedział: „Chciałem, by powstała książka, w której nie będzie podziału na badacza literatury i człowieka – rozdzielenia specjalistycznej literaturoznawczej interpretacji i potocznego, zwykłego doświadczenia”. To się na pewno udało.

A to już cytat z samego Nagrobka:

Wychodzę na balkon, zabierając z sobą rozproszone myśli. Dym z papierosa wilgotnieje w chłodnym, późnojesiennym powietrzu. Paląc, daremnie poszukuję przyjemności zaciągania się, gaszę w połowie. Przepalenie, w którym już nie wiesz, o co chodzi w paleniu.

W eseju Zaczyn Szymutko tłumaczył, dlaczego nie napisze kontynuacji Nagrobka. Gdyby miał jeszcze kiedyś stworzyć powieść – byłaby to powieść o rezygnacji. To wyznanie nie zaskakuje. W finale Nagrobka przytoczył cytat z Czarnych sezonów Michała Głowińskiego („kapitalny, odpowiadający memu myśleniu”), który z ideą rezygnacji niewątpliwie koresponduje: „Zaczął się nowy etap uciekania od śmierci, wynikającego chyba bardziej z instynktownego przywiązania do życia niż ze świadomej wiary w ocalenie”. Tylko że Michał Głowiński opublikował po Czarnych sezonach serię kolejnych książek „literackich” – spośród nich również monumentalną autobiografię podsumowującą całe życie (Kręgi obcości). Wynika z niej raczej jednoznacznie, że Głowiński znalazł się już za tą „cierpienia granicą, za którą się uśmiech pogodny zaczyna”. Szymutko zaś kończy Zaczyn (na niecałe cztery lata przed śmiercią) słowami: „Kusi mnie, żeby jak Alicja znaleźć się po drugiej stronie lustra. Lustra wody”.

„Czytałem Bataille’a – wyznawał – bo chciałem porównać mój smutek z jego rozpaczą”. Dla pisarzy z poprzedniej epoki, takich jak na przykład Jerzy Stempowski, pisanie było jeszcze kwestią etyki i odpowiedzialności: jeśli piszę nie mając niczego do powiedzenia, tylko zaczerniam papier. A co, „gdy odczuwa się jedynie nie mijające zmęczenie, znużenie, znudzenie, ociężałą obcość (…)? Tylko dlatego, że przyjaciele mówią «Nie przesadzaj!»? Żeby przystąpić do pisania, trzeba najpierw zaprzeczyć bezwładowi, który przeżywasz: zdobyć się na erekcję w impotencji, wzwód – w bezwolności, w zniechęceniu”. Bo to jest oczywiście piękny, ponowoczesny ideał: konstruować własną tożsamość poprzez pisanie. Szymutko pytał jednak: a co, jeśli pisanie jest niemożliwe?

Nadświadomość śląskiego badacza nie czyniła go człowiekiem szczęśliwym (na jakiego ponoć wyglądał). Każdy humanista niby wie, że pisanie jest pułapką („język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie”), że ogranicza podmiotową artykulację albo wręcz – że człowiek wcale nie mówi, tylko jest mówiony (przez dyskurs). Od dobrych kilkudziesięciu lat powtarzają to wszyscy wokół, na ogół bez przypisów. W pisarstwie Szymutki niezwykłe jest to, że on o tym chyba nie tyle wiedział, ile faktycznie to przeżywał. Myślę, że co najmniej jedna sentencja po nim zostanie: „używamy języka, by nie zdawać sobie sprawy z rzeczywistości, choć nieuchronnie musimy jej doświadczyć”. Tym bardziej budujące, że napisał to literaturoznawca, czyli istota (jak wiadomo) spędzająca trzy czwarte życia w bibliotece i przed laptopem. Po lekturze Szymutki aż chce się uwierzyć, że książki nie całkiem nas od tej rzeczywistości odrywają.

Artur Hellich

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *