Ilustracja: Łucja Stachurska

Gdyby uwierzyć opiniom, powszechnie znanym faktom, a już szczególnie internetowym znawcom, okazałoby się, że to właśnie w fantastyce postanowiły zebrać się wszystkie najgorsze grzechy literatury. Grafomania, seksizm, patriarchalność, infantylność, powtarzalność, pisanie o bzdetach. Jakby jakaś parszywa wiedźma rzuciła klątwę… O, przepraszam, znowu te fantastyczne bzdury. A może warto przyjrzeć się temu zjawisku bliżej?

„Imagination, not intelligence, made us human”

(Sir Terry Pratchett, Foreword toThe Ultimate Encyclopedia of Fantasy)

To już klasyczny obraz w fantastyce: na szczycie góry stoi barbarzyńca; jego imienia nikt nie pamięta, nikt się zresztą tym nie przejmuje – przecież to postać jakich wiele, warta zapamiętania na tak długo, jak długo da czytelnikom chwilę przepełnionej przemocą i seksem rozrywki. Ciało barbarzyńcy okrywa jedynie wąska skórzana przepaska. W jego niemożliwej fizjologicznie sylwetce uwagę zwracają ogromne mięśni, które wyglądają, jakby miały zaraz rozsadzić skórę. U jego stóp wije się nie bardziej ubrana kobieta, niby przestraszona, z otwartymi ustami (co podobno ma być bardzo seksowne). Góra, na której stoją, usypana jest z czaszek, narysowanych jakby od niechcenia, a jednak z zadziwiającą dokładnością.

Stare, klasyczne oblicze fantastyki musi jednak ustąpić przed nowym. W tym zmienionym porządku, gdy babcia Weatherwax leci na miotle, góry na wszelki wypadek schodzą jej z drogi. Góra z czaszek, na której stoi barbarzyńca, nie stanowiłaby wyjątku.

Fantastyka. Wiadomo, literatura rozrywkowa, czyli – nie oszukujmy się – mało ambitna. W końcu: albo literatura, albo rozrywkowa, jak stwierdza bohaterka najnowszej książki Miłoszewskiego. Jednak po wejściu do dowolnej księgarni dział z fantastyką nie różni się od pozostałych. Co znajdziemy w innych częściach? Setki młodzieżowych dystopii? Tak. Niezliczone romanse z wyidealizowaną postacią – milionerem, wampirem, przypadkowo poznanym mężczyzną, który okazuje się księciem? Zgadza się. Nie mieszczące się na półkach przygody tajnych agentów, szpiegów, często w wieku wyraźnie przedprodukcyjnym? Są. Kryminały powstałe z myślą o tym, by kogoś zabić (lepiej na kartach powieści niż w prawdziwym życiu)? Też się znajdą. Na tym można by skończyć rozmowę o wtórności w literaturze, ale wróćmy do tak nieoryginalnej fantastyki. Jej dział jest rozpoznawany przede wszystkim przez wiernych fanów wielotomowych serii, których sens zdążył się rozmyć autorom i czytelnikom już dawno temu. Słyszeliście kiedyś imię Drizzt Do’Urden? Ten jeden elf stał się głównym bohaterem ponad trzydziestu książek! Przy tym niemal identyczna szata graficzna egzemplarzy z tak rozbudowanego cyklu pomaga w orientacji niczym latarnia morska. A obok niezliczonych powieści, które złośliwcy nazwaliby grafomanią, seksistowskich okładek (szczęśliwie coraz rzadszych) i marnych kopii lepszej literatury (wiecie, że w Polsce można dostać rosyjską wersję Władcy Pierścieni, pisaną z punktu widzenia Saurona? Nie, nie warto) stoi Tolkien.

Jeden z najsławniejszych filologów, znający ponad trzydzieści języków, twórca przynajmniej dwóch w pełni funkcjonalnych. Długo by liczyć pozostałe. Do dziś można spotkać ludzi mówiących w sindarinie lub quenyi. Ale podczas gdy jedni naukowcy słynęli ze swojej pracy nad sztucznymi językami, Tolkien marnował talent na wymyślanie bzdur. A przynajmniej tak twierdzono. Swego czasu mnóstwo krytyki spadło na profesora za pisanie „mało ambitnej” literatury – dziś trudno zliczyć autorów zainspirowanych (często nawet nieświadomie!) jego twórczością i wykreowane przez nich Zapomniane Krainy czy The Elder Scrolls. Warto też wspomnieć o naszym Sapkowskim! Tolkienowskie przestrzenie ze swoimi orkami, w miarę przyjaznymi elfami i brodatymi krasnoludami chodzącymi w świetle dnia, stały się niekwestionowaną podstawą współczesnej fantastyki; nawet jeśli dziś mało kto potrafi przebrnąć przez jego książki (a zwłaszcza przez wyjątkowo rozbudowane opisy, których nie powstydziłaby się Orzeszkowa). O brytyjskim profesorze i jego najsłynniejszych powieściach słyszał każdy, bez względu na to, czy interesuje się fantastyką, czy też nie. Nazwisko Tolkien rozwiewa wszelkie wątpliwości na temat tego, czy fantastyka ma jakikolwiek wpływ na kulturę. To on ukształtował nasze myślenie o wielu mitologicznych stworzeniach, tak, że dzisiaj mało kto kojarzy elfy z towarzyszami broni germańskich bogów, nie wspominając o ich pierwotnej naturze.

Zaraz obok, na tej samej półce, stoi Gaiman. Angielski pisarz zabierze nas w niezliczone podróże po najróżniejszych krainach (choć internetowy znawca z pewnością udowodniłby nam, że wszystkie są w gruncie rzeczy takie same), np. do świata dziecięcej wyobraźni. Tu nielubiana opiekunka jest potworem z innego świata, a znana wszystkim wyliczanka – potężnym czarem wypędzającym przerażające stwory. Ale autor zasieje w nas ziarno niepewności, bo postawi  pytanie, czy to aby na pewno tylko wyobraźnia. Dalej znajdują się popularne i zekranizowane powieści, takie jak Gwiezdny pył czy Koralina (prawdopodobnie pierwszy horror dla dzieci). A gdy już mowa o tej ostatniej – zdawałoby się, że w postpostmodernistycznym świecie trudno wymyślić coś nowego, a co dopiero nowy gatunek literacki! I przy tym nie należy łączyć Koraliny ze znanymi od wieków historyjkami o potworach odgryzających palce niegrzecznym dzieciom czy o Jasiach zmarłych śmiercią głodową, bo nie smakowała im kolacja. Te opowiastki miały być przestrogą dla niegrzecznych dzieci i skłaniać je do posłuszeństwa – jeśli nie marchewką, to kijem. W powieści brytyjskiego pisarza głównym celem jest zapewnienie dzieciom rozrywki przez dreszczyk strachu (zupełnie jak w horrorach dla dorosłych). Jednak nie zapominajmy się – przecież fantastykę cechuje wtórność! W dorobku Gaimana znajdziemy więc opowiadania, w tym reinterpretacje baśni, w których Śpiąca wcale nie jest niewinną dziewczynką do uratowania, Śnieżka to nie biedna ofiara okropnej macochy, a książę-nekrofil… Zresztą, sami zobaczycie.

Konia z rzędem temu, kto stworzy komentarz krytyczny do utworów Pratchetta i wyłapie wszystkie nawiązania, reinterpretacje i smaczki, które przygotował dla nas brytyjski pisarz. Taka praca miałaby prawdopodobnie rozmiar opisywanej książki. Pamiętajmy jednak, że mówimy przecież o mało ambitnym gatunku, literaturze, w najlepszym razie popularnej. Trzeba przyznać, że Pratchett rzeczywiście nie wymaga od czytelnika znajomości łaciny, nazw kamieni szlachetnych, matematyki wyższej, twórczości Szekspira, Eco czy klasycznych filozofów. I chociaż wszystkie te elementy – i wiele, wiele innych – odgrywają istotną rolę w powieściach o Świecie Dysku, to autor raczej zachęca niż zmusza czytelnika do poznania źródeł po to, by dobrze zrozumiał powieść. Przy okazji aż żal nie wspomnieć o cudownych, żywych postaciach, w tym niezwykłych bohaterkach kobiecych, których nie da się nie podziwiać i nie lubić (a kto nie lubi, ten trąba). Wszystkie długo by wymieniać, dlatego skupię się na tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Mamy więc trzy czarownice: babcię Weatherwax, nianię Ogg i Magrat Garlick – przynajmniej początkowo, bo ich liczba i rola bardzo się z czasem zmieniają. Na ich drodze mało kto odważyłby się stanąć – a już na pewno nie jakiś tam seksizm. Gdy światu grozi niebezpieczeństwo, idą prosto do celu, by je zażegnać (w przeciwieństwie do czarodziejów, którzy wtedy zaczynają biegać w kółko – jeśli tylko uda im się podnieść okazałe brzuchy – z nadzieją, że w ten sposób wszystko się naprawi). Z kolei w tekstach o straży miejskiej Ankh-Morpork występuje Cheri Tyłeczek, pierwsza krasnoludzica, która postanawia przyznać się do swojej płci, a na każdą grupę oburzonych krasnoludów wyrażającą z tego powodu swoje niezadowolenie przypada druga – okazująca wsparcie lub prosząca o radę. A gdy krasnoludzki przełom feministyczny rusza do boju, całe królestwo musi się zatrząść w posadach.

Jakkolwiek śmieszny może wydawać się tytuł „matki smokologii”, to gdyby powstała taka gałąź nauki, McCaffrey miałaby silne podstawy do walki o to miano. Choć nie była ani pierwszą, ani jedyną autorką, którą zafascynowały te niezwykłe stworzenia, poświęciła im ogromną część swego dorobku pisarskiego. Nie traktowała ich jako fantastyczne bestie, lecz wplatała ich istnienie w świat science fiction. Trudno sobie wyobrazić, ile zaangażowania, przemyśleń i wyobraźni potrzeba, by do takich rozmiarów rozwinąć temat stworzeń, których w żaden sposób nie można zbadać czy dotknąć. Nie zapędzajmy się jednak, bo jeszcze przyznamy, że fantazja jest niezwykłą umiejętnością, przydatną podczas pisania niemal każdego rodzaju książki.

Dalej na półce czeka Norton. Pisarka wciągnie nas w jedną z tych serii, gdzie w połowie czytelnik nie ma pojęcia, którą już z kolei książkę czyta. Następnie Le Guin ze swoimi więcej niż dziewięcioma niesamowitymi światami. I niezliczone rzesze innych autorów (ci być może napisaliby nawet jakąś „dobrą i wartościową” książkę, gdyby nie popełnili tego śmiertelnego grzechu i nie wybrali gatunku fantastyki).

Naprawdę można się w tym „fantastycznym” świecie zgubić i już nigdy więcej nie chcieć odnaleźć drogi na zewnątrz. Ale trzeba przy tym uważać, by wszystkie te niesamowite opowieści nie stały się książkami zbójeckimi, które w zwyczajny dzień otworzą przed czytelnikiem furtkę do innej przestrzeni, pełnej niezwykłości i cudownych przygód. Tylko że wtedy nie ma już dla czytelnika ratunku na wyciągnięcie go ze świata wyobraźni.

Barbara Granops

2 Comments

  1. Nie skreślałbym tak od razu „Ostatniego powiernika pierścienia” Jeśkowa, jeśli to o nim mowa w kopiach lepszej literatury. Traktowałbym go raczej w kategorii fan fiction albo spin offu, bo jednak trudno mówić o kopii, kiedy przedstawia się historię z zupełnie innej perspektywy (orków, nie Saurona), która rzuca nowe światło na rzeczywistość Śródziemia i relatywizuje narrację opartą na prostej binarności źli orkowie – dobra reszta świata :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *