Historie pojedynków w literaturze czytam z mieszanymi uczuciami zainteresowania i zdziwienia. Przy całym szacunku dla wysokiego pojęcia honoru w dawnych czasach – trudno mi zrozumieć, że decydowano się na strzelanie.
W tekstach literackich i w biografiach pisarzy epoki, którą lubię, pojawia się sporo scen pojedynków. Niektóre z nich są bardzo poważne, i niestety przy niektórych nie ma śmiechu, bo na przykład w pojedynkach – w odstępie czterech lat – potracili życie Aleksander Puszkin i Michał Lermontow. Ale zdarzają się też takie, przy których trudno utrzymać powagę, ponieważ – zgódźmy się – pojedynek ma w sobie coś groteskowego. Jeśli dwóch gentlemanów uznaje, że jeden ma zginąć z powodu obraźliwego zdania albo gestu, to jest to przesada i dziecinada naraz. Przecież równie dobrze mogliby żyć dalej, tylko że jeden z nich byłby obrażony.
Zapewne wyzwanie na pojedynek wynika z potrzeby spotykanej u pewnych jednostek: zamanifestować dumę własną, tak przecież cenną, że stawia się na szali życie. Chodzi więc o to samo zachowanie, które znamy ze szkół (solówy), tyle że w stanie czwartej potęgi. W szkole zabawa wyglądała tak: kolega X mówi koledze Y dwa słowa prawdy, wtedy Y zaprasza na dwór po lekcjach (żeby nauczyciele nie widzieli), przy walce obaj mają swoich sekundantów, a nawet grupy sekundantów-kibiców, jeden wygrywa, drugi przegrywa – albo udaje się załagodzić spór. Na koniec otrzepywanie się z piachu, i tyle. W pojedynkach na szable albo pistolety działo się bardzo podobnie, z tą różnicą, że na końcu jeden żyje, drugi nie żyje.
Pojedynki to pewne kuriozum, i kilka dowolnych przykładów chciałbym tutaj przywołać. Między innymi dlatego, że co jakiś czas odświeżam sobie historie tych starć, i ich bohaterowie utrwalili się w tej samej części mojej pamięci, w której znajdują się koledzy ze szkoły. Przyznałbym sobie też prawo do usunięcia różnicy między prawdziwymi ludźmi a postaciami z powieści. A także prawo do tego, żeby zacząć nie od pistoletu, lecz od szpady.
Kawaler de Danceny vs. wicehrabia de Valmont
Paryż. Do pojedynku doszło wskutek intrygi markizy de Merteuil, która powiadomiła kawalera de Danceny o wizytach wicehrabiego w domu Cecylii de Volanges (wiadomo po co), ukochanej Danceny’ego. A wcześniej wicehrabia pomagał Danceny’emu w zdobywaniu względów Cecylii. Urażony młodzieniec wyzwał fałszywego przyjaciela na pojedynek. Wiele przemawia za tym, że Danceny rzucił wyzwanie w afekcie: 5 grudnia 17** roku kreślił wyrazy wdzięczności dla wicehrabiego, a już 6 grudnia wieczorem:
Wyznaję, iż serce moje zakrwawiło się i że doznałem niejakiego wstydu, iż tak bardzo przyczyniłem się sam do wstrętnego nadużycia, jakiego dopuściłeś się na mojej ufności. Mimo to nie zazdroszczę ci tej haniebnej przewagi: jestem jedynie ciekawy, czy we wszystkim potrafisz ją uzyskać nade mną. Przekonam się o tym, jeżeli, jak mam nadzieję, zechcesz się znaleźć jutro pomiędzy ósmą a dziewiątą rano przy bramie lasku Vincennes, we wsi Saint-Mandé.
Powieść epistolarna nie dostarcza nam szczegółów starcia. Co nieco wiemy jedynie z listu pana Bertranda do pani de Rosemonde:
Szanowny siostrzeniec pani miał nieszczęście polec w pojedynku, jaki stoczył dziś rano z panem kawalerem Danceny. Nie znam zupełnie przyczyny zwady: ale sądząc z biletu, który znalazłem jeszcze w kieszeni pana wicehrabiego i który mam zaszczyt dołączyć, zdaje się, iż nie on był stroną wyzywającą. I trzebaż, aby to jemu właśnie niebo pozwoliło zginąć!
Byłem w mieszkaniu pana wicehrabiego w chwili samej, kiedy go przyniesiono. Niech pani sobie wyobrazi moje przerażenie, gdy ujrzałem siostrzeńca jej dźwiganego przez dwóch ludzi, całego zalanego krwią. Miał dwie rany od pchnięcia szpadą i już był bardzo osłabiony. Pan Danceny był także obecny i nawet płakał.
Czy starcie było wyrównane, czy też obie rany Danceny zadał błyskawicznie? O tym nic pewnego. Możemy przypuszczać, że nomen omen zimna krew – kluczowa w stosunkach towarzyskich – tym razem nie zadziałała na korzyść Valmonta, a determinacja na pewno była po stronie kawalera. Ponadto psychologia sportu dowodzi, że rzucający wyzwanie już przez to, że wyzywa, stoi krok bliżej zwycięstwa. Zresztą afekt afektem, ale Danceny 6 grudnia wieczorem wiedział, na co się szykować. Liczne fakty ze środka powieści dowodzą, że między Valmontem a Dancenym jest różnica przebiegłości, wyrachowania i umiejętności prowadzenia subtelnej gry – na tym polu Danceny nie miał szans. Ale istniały też inne pola. Dlatego pewne pozornie asekuranckie zdanie kawalera o przewadze Valmonta uważam za buńczuczne i zwiastujące triumf młodego: „jestem jedynie ciekawy, czy we wszystkim potrafisz ją uzyskać nade mną”. To właśnie była gra, w którą Danceny potrafił grać: szpady. No i nic nie wiemy o ranach kawalera: czy nie było żadnej, czy była, ale niegroźna. Jeśli Danceny po prostu „był także obecny i nawet płakał”, to możemy żywić pewne przypuszczenia (że Danceny wiedział, jak to się skończy). Z jednej strony płaczący kawaler w koszuli białej jak śnieg, z drugiej zalany krwią Valmont. 2:0.
Werter vs. Werter
Pojedynek z samym sobą Werter planował dłuższy czas, na początku grudnia 1772 roku sprawa była przesądzona. Do mówienia o pojedynku uprawnia mnie fakt, że bohater pożyczył od Alberta co najmniej dwa pistolety (mógł jeden). List do Alberta: „Czybyś nie zechciał pożyczyć mi pistoletów w zamierzoną podróż?”. I zeznanie narratora:
Zjawienie się Werterowego chłopca wprawiło ją [Lottę] w największe zakłopotanie; chłopak oddał kartkę Albertowi, który, zwróciwszy się spokojnie do żony, powiedział: – Daj mu pistolety.
Chłopiec przyniósł broń. Wieczór zszedł Werterowi na porządkowaniu i paleniu dokumentów. O dziesiątej zaczął opróżniać butelkę wina, o jedenastej napisał ostatni list do Lotty, o dwunastej strzelił we własną głowę. Związek między tymi drobnymi czynnościami może być luźny, ale nie bagatelizowałbym następstwa zdarzeń. Służący znalazł Wertera na podłodze o szóstej rano – jeszcze żył, i przeżył kolejne sześć godzin.
Sądząc z krwawych znaków na poręczy krzesła, spełnił swój czyn, siedząc przed biurkiem; potem zsunął się i tarzał w konwulsjach koło krzesła; był kompletnie ubrany i buty, w niebieskim fraku i żółtej kamizelce.
Uwagę zwraca tu oczywiście elegancka garderoba, w sam raz na pojedynek. Dzięki niesłychanej w tym przypadku drobiazgowości narratora wiemy ponadto, że Werter strzelił „ponad prawym okiem”. Oznacza to, że Werter był praworęczny (strzał lewą ręką nad prawym okiem byłby nie tyle niemożliwy, ile dziwny). To jest fakt całkowicie bez znaczenia, ale odnotowuję go tutaj, ponieważ – jak zakładam – nie zrobił tego nikt przede mną.
Włodzimierz Leński vs. Eugeniusz Oniegin
To już trzeci pojedynek zimą – ten akurat wypadł na początku stycznia, tuż po balu.
Na szybie haftowane wzory,
Na dworze zlot wesołych srok,
Lodowe srebrne drzew bisiory
I okolicznych wyżyn stok
Pod miękką, skrzącą się pościelą:
Dokoła aż pałało bielą.
Eugeniusz przetańczył bal z Olgą, w czym akurat poeta Włodzimierz nie miał smaku, bo Olga pisana była jednak jemu. Tymczasem Eugeniusz, trochę z przekory, a trochę z nudy odbił dziewczynę przyjacielowi. Dla porządku dodam, że Leński tańczył z Tanią (ale bez intencji), Triquet z Charlikową, a Bujanow z Pustiakową. W przypływie gniewu osiemnastoletni Leński nie dość, że opuścił zabawę, to jeszcze postanowił wyzwać Oniegina na pojedynek. Wysłał sąsiada Zareckiego z poselstwem, a Oniegin z miejsca odparł, że jest gotów i nazajutrz stawi się pod młynem.
Wieczór przed pojedynkiem Leńskiemu nie zleciał przyjemnie: szukał sobie miejsca i zajęcia, napisał list do Olgi, w którym padło słowo o – kto wie – bliskiej śmierci. Zasnął dopiero o świcie, i to w fotelu. O siódmej musiał potrząsnąć nim Zarecki. A jego przeciwnik o tej porze spał jeszcze jak zabity. Gdyby nie sekundant – Francuz Guillot – zapewne zaspałby na dobre. Oddaję głos sprawozdawcy:
„Zaczynać”.
Z zimną krwią i wzgardą,
Nisko trzymając pistolety,
Zwolnionym chodem, równo, twardo,Po cztery kroki w stronę mety
Uszli – śmiertelne cztery stopnie.
Oniegin wciąż miarowo kroczy
I pierwszy lufę, mrużąc oczy,
Unosi lekko, niepochopnie…
Jeszcze pięć kroków postąpili;
Leński brew ściągnął, właśnie brał
Wroga na cel, gdy w tejże chwili
Z przeciwnej lufy huknął strzał…
Wyroczny bije grom w poetę:
Dłoń się rozstała z pistoletem.
Oniegin trafił Leńskiego w pierś. Najpewniej nie przypadkiem. Mógł odrzucić pistolet: nie zrobił tego, bo bał się plotek Zareckiego („Co ludzie pomyślą?”). Mógł strzelić Leńskiemu w kostkę, a jednak celował w serce.
Poeta miał w tym pojedynku nieduże szanse. Był młodszy od Oniegina i – w przeciwieństwie do niego – rozgorączkowany i zaspany. A poza tym traktował sprawę honorowo, czyli teatralnie. Przez głupstwo odgrywał rolę nieszczęśliwego kochanka i zdradzonego przyjaciela. Aktorstwo Leńskiego widać na obrazie Ilji Riepina z 1899 roku: poeta stoi na drugim planie, w głębi obrazu, w sztucznej pozie, jak gdyby deklamował poemat. Pistolet unosi na wysokość własnej twarzy i prawie specjalnie odsłania pierś, żeby było wiadomo, gdzie trafiać. A Oniegin na pierwszym planie zerka zimno i spode łba. Za chwilę równie zimno naciśnie spust. I – jak zauważyła Aleksandra Trawka – zabije nudę.
Antoni Malczewski vs. Aleksander Błędowski
Wiemy o tym starciu z relacji Teofila Januszewskiego, czterdzieści lat późniejszej, zamieszczonej w „Dzienniku Literackim”. W 1812 roku Malczewski mieszkał w Warszawie u majora Błędowskiego. Major od jakiegoś czasu obserwował awanse młodszego przyjaciela wobec pani Aleksandrowej Chodkiewiczowej. Rzekomo niechętnie patrzył na te zabiegi, ale w istocie rzecz rozeszłaby się po kościach, gdyby nie zły humor obydwu. Oto któregoś razu, a w Warszawie był akurat marzec,
wrócił major [Błędowski] późno w nocy w złym humorze do domu. Ledwie zasnął, przebudziło go czyjeś wnijście. Był to Malczewski, który jeszcze później i w jeszcze gorszym humorze wracał.
„Znowu od tej jenerałowej…”, przebąknął gniewnie z przebudzenia major na wpół we śnie.
Malczewski podobno zawrzał. Kiedy ktoś pisze do gazety, że cztedzieści lat temu ktoś inny zawrzał, to oczywiście nie trzeba wierzyć. Faktem jednak, że następnego dnia Malczewski wyzwał przyjaciela na pojedynek, a Błędowski przyjął. Strzelali się na Powązkach. Zaczynał Malczewski i nie trafił. Błędowski chciał odpuścić, ale poeta wymagał strzału. Major powiada:
Kocham cię teraz więcej niż kiedykolwiek. I w dowód tego, będę się starał zastrzelić cię. Ale wiesz co? Aż do tej chwili nie miałem myśli mierzyć do ciebie. Kiedyś ty we mnie godził, uważałem wszystko za fraszkę. Jeśli koniecznie chcesz prawdy – dobrze, lecz zacznijmy na nowo.
Ale za drugim razem Malczewski też spudłował. Za trzecim również. Wtedy Błędowski strzelił prosto w kostkę poety. Wszystko to naturalnie diabłu na kapelusz, bo od razu świat wrócił na swoje miejsce: poeta i major restytuowali przyjaźń, Chodkiewiczowa znalazła innych faworytów, a po awanturze została w kostce miła pamiątka temperamentu, za który kochano Malczewskiego w Krzemieńcu i w Warszawie.
Stanisław Ropelewski vs. Juliusz Słowacki
Po wydaniu Beniowskiego kilka osób się obraziło. Jednych poemat dotknął aluzyjnie, drudzy poczuli się urażeni osobiście. Jak donosiła „Pszonka”:
W (…) gniewie Słowacki plunął poematem Beniowski. Na kogo? Nie wiemy. Dosyć, że się dostało całemu stworzeniu; między innymi kilka kropel padło na jednego z kapłanów nieboszczki „Młodej Polski”, który zwie się p. Ropelewski. P. Ropelewski wziął to sobie za obrazę honoru i wyzwał Słowackiego na pojedynek.
Słowackiego, mieszkającego wówczas przy rue Castellane, 9 czerwca 1841 roku odwiedzili sekundanci obrażonego. Starcie miało nastąpić 15 czerwca. Sekundantem Słowackiego był Ludwik Nabielak, Ropelewskiego – Adam Kołysko. O siódmej rano poeta spotkał się z Nabielakiem w Ogrodzie Luksemburskim, skąd mieli przejść w miejsce pojedynku (nie wiemy, gdzie dokładnie). Nie przeszli, bo zjawili się w Ogrodzie Cezary i Ludwik Platerowie, którzy załagodzili spór i zaprosili Słowackiego na śniadanie. Opis zajścia, prawdopodobnie stronniczy, znajduje się w liście poety do Joanny Bobrowej z 16 czerwca.
Historia literatury od dawna ośmiesza Ropelewskiego jako tchórza, „pacyfikatorzy” Platerowie też nie stają w korzystnym świetle. Ale zwracam uwagę, że gdybym miał strzelać się ze Słowackim, to również nie przyszedłbym do Ogrodu Luksemburskiego. Nie chciałbym go zranić, sam też wolałbym nie zginąć. Przypuszam prywatnie, że Ropelewski nie stchórzył, tylko zmienił zdanie, a to się zdarza. Niekonsekwencja wydaje mi się tu mniejszym występkiem niż taka scena jak w Eugeniuszu Onieginie.
„Tchórz! Tchórz!” – mówią o Ropelewskim. „Wyzwał, a nie stawił się!”. Kojarzy mi się to ze szkołą. Tam podobnie mówili, kiedy ktoś nie podjął walki na solówie. Ale czy Ropelewski ustąpił ze strachu? Walczył w powstaniu jako podoficer siódmego pułku ułanów, miał wtedy szesnaście lat. Czy jako dwudziestosiedmiolatek mógł się bać „tygrysiej wściekłości” poety?[1] Nie rozstrzygam, ale ze wszystkich tu przywołanych postąpił najrozsądniej, bo zamiast nosić zwłoki jednego czy drugiego wszyscy spotkali się na śniadaniu.
Tomasz Jędrzejewski
[1] Wątpię.
Zobacz także: