Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Bóg, magia i Paktofonika. Archeologia obsesji

pakto

Nie przepadam za hip-hopem. Zwykle nie zabieram głosu na ten temat, żeby uniknąć dyskusji, co dobre, a co niedobre w muzyce popularnej. Los spłatał mi jednak figla: nie urodziłem się na dworze Ludwika XIV, tylko w Polsce, i żyłem wraz ze swoją epoką, która była epoką hip-hopu.

Na dworze Ludwika XIV miałbym kilka innych tematów do rozmowy i wykształciłby mi się gust klasyczny. Wiedziałbym na przykład, co to piękno i sztuka. Drobny figiel sprawił jednak, że nie wiem, co to sztuka. Choć więc do hip-hopu nigdy się nie przekonałem, z czasem okazało się, że mimo wielu zadrażnień moja niechęć nie jest czysta, niewinna i na wieki wieków. Przechodzę do rzeczy: Paktofonice niewiele mogłem zarzucić. To nie była sprawa jednego przeboju. W zasadzie cała płyta PFK ominęła zasieki moich pretensji do tego typu muzyki, które chętnie wobec kolegów wygłaszałem. Zarazem jak każda dobra płyta Kinematografia miała swój utwór sztandarowy, Jestem Bogiem. Przypomina mi się chwila, kiedy na osiemnastych urodzinach kolegi w roku 2002 mieszkanie zgodnym rykiem zapewniało dzielnicę Bemowo o swoim bóstwie (ja nie). W 2001, 2002 roku setki tysięcy osób powtarzało za Magikiem tę teologicznie ryzykowną formułę i zarzynało odtwarzacze CD utworem numer 12.

Na czym polegała przewaga – nie przewaga, bezwzględna wyższość Paktofoniki nad resztą polskiej sceny hip-hopowej? Scena zakłada, że da się, należy i warto przedstawić rzeczywistość taką, jaka jest. Czyli: ciężkie życie na osiedlu, liczą się kumple, ściga nas policja, trwa impreza – i wszystko trzeba złożyć w rymowaną nawijkę. Dla sceny przystawalność słowa do świata to nie problem: scena mówi, jak jest. Uważa się za prawdomówną i bezlitośnie szczerą. Nawet jeśli trochę przesadzam (te zarzuty nie dotyczą Kalibra 44), to i tak myślę prywatnie, że przepustką do muzycznej kultury hip-hopu zazwyczaj nie jest talent poetycki, tylko pewność siebie. Tekściarze nie mają wątpliwości, na czym świat stoi. Dziękują Polsce za mądrość. Wiedzą, jakie sprawy są w życiu ważne. Wiedzą, że dochowali wierności ideałom. Piszą pamflety na omamionych zyskiem. Znają wartość przyjaźni.

Tymczasem w Kinematografii nie ma śmiałych diagnoz, oskarżeń i orzekań o świecie, jaki jest, żadnych wyzwań rzuconych komercji, wrogom, policji, Bóg wie czemu. Zdawałoby się, że PFK nie wykorzystało swojej szansy opowiedzenia o industrialnej szarości Katowic i życia pod kreską. Wolało wyśpiewywać dziwactwa o niebieskich migdałach. A jednak właśnie ta droga wiodła na szczyt. Trzech dwudziestoletnich gości skądś wiedziało, że zamiast składać rymy o brudnych ulicach lepiej pokazać świat w jakimś obsesyjnym i ostentacyjnie subiektywnym odkształceniu, i że będzie to prawdziwsze od szczerych i boleśnie prostodusznych nawijek mówiących, jak jest. Twierdzę, że w tym właśnie psychopatologizmie tekstów Paktofoniki objawia się ich muzyczna wyjątkowość. Kiedy piętnaście lat temu wracałem ze szkoły i widziałem rozbite butelki na chodniku, wcale nie myślałem, że warto byłoby to komuś zaśpiewać. Albo że warto zarymować coś o pieniądzach i przyjaźni. Miałem raczej obsesyjne myśli, tak zwane schizy, które nie składały się na żaden kodeks wartości i których odniesienie do świata rzeczywistego stawało się problematyczne.

gdyby świat cały

obrósł w niebieskie migdały

gdyby Magik był doskonały

gdyby podziały gdzieś się podziały

gdyby ryby głos też miały

kaktusy na dłoniach by wyrastały

gdyby po ziemi stąpały ideały

biały byłby czarny

a czarny biały

indywidualnie na życzenie upały

Ostatnie święta Wielkiej Nocy spędziłem w Katowicach. Było zimno i deszczowo. Długie wąskie ulice niedaleko dworca, hałasy w barze Judasz, rozbite okna w ruderach, zardzewiałe rury nad kanałem miejskim – takie rzeczy mijałem. W tekstach PFK nie ma wielu refleksów tej rzeczywistości, ani opisu banalnych przygód, ani przemyśleń na temat tego, co wokół. Bo czy może kogoś poważnie interesować tekst, który mówi o rzeczach dobrze widocznych i dobrze słyszalnych? Styl życia i światopogląd ludzi ulicy – wiem, jakie są. Miałem przez lata i mam do dziś to wszystko na wyciągnięcie ręki.

Czy to znaczy, że utwory PFK odkleiły się od świata? Nie. One mówią o Katowicach (a także człowieku, kosmosie i Bogu) zgodnie z tym, jak je odkształca obsesyjna świadomość. W tym sensie są prawdziwe: każdy wycinek świata pokazują przez jakieś deformujące szkło – i właśnie szkło jest powracającym motywem utworów Paktofoniki („smocze oczy są pryzmatem”). To różni Kinematografię od innych produkcji hip-hopowych: te drugie za wszelką cenę chcą przekonać, że pokazują coś ze świata (policja taka a taka, miłość taka a taka, nikt mi nie podskoczy, mam kumpli, ulica dla twardzieli). Te drugie przez swoją naiwną wiarę w przystawalność świata i języka wpadają w pułapkę twórczości zaangażowanej: bo każdy człowiek mocno utwierdzony w swoich racjach ma jakiś pomysł na rzeczywistość i chętnie mówi o wartościach. Słyszałem takie credo w hip-hopowych piosenkach razy tysiąc. Może Priorytety są właśnie ironicznym komentarzem do takiej rymowanej moralistyki:

wszystko ma swoje priorytety, niestety

wszystko ma swoje wady, zalety

hierarchia wartości, obowiązki, przyjemności

Szkło – także deformujące – ma to do siebie, że nie pozwala zobaczyć się samo w sobie. Kiedy się na nie patrzy, patrzy się również na to, co za nim. Za szkłem piosenek PFK są więc ulotne chwile, dymy i kominy, rozbite butelki (jednak), są też wyznania i imperatywy:

odbierzcie dzisiejszy dzień jak podarunek

cieszcie się i obierzcie na jutro kierunek

odważcie się, zróbcie ten krok, podnieście wzrok

na razie strzałka, mówił Fokusmok

Tematem PFK była rzeczywistość – co do tego nie może być wątpliwości. Kiedy zwiedzałem katowickie przystanki, dworce, sklepy i ciemne podwórka pachnące wieczną wilgocią, miałem uczucie, że to wszystko mieści się w tekstach Paktofoniki, łącznie z modernistyczną architekturą początku XX wieku, i łącznie ze zwycięstwem GKS-u Katowice z Girondins Bordeaux w Pucharze UEFA na stadionie przy ulicy Bukowej 1 w roku 1994. Że – krótko mówiąc – na tym krążku z 2000 roku znajduje się całe miasto. To nie kwestia trafności ani głębi przekazu, tylko jakiejś wrażeniowej pojemności języka. Czasami połączenie trzech, dwóch słów stawia przed oczy cały świat, co jest chyba sprawą magii.

W tekstach PFK zamiast realistycznego obrazu Katowic zawiera się, powiedzmy, krajobraz mentalny. Ale nie dno duszy i nie głos serca, tylko majaki. Dużą zaletę tych piosenek widziałbym właśnie w tym, że nie są i nie próbują być głębokie. Majaki w ogóle raczej nie są głębokie, co jednak nie znaczy, że nie są niepokojące. Uważam nawet, że każdy prawdziwy majak niepokoi i dręczy. Nie można uczciwie zarzucać bezsensu rymowankom Paktofoniki. Znaczyłoby to wymagać od majaków, żeby układały się w zrozumiałą całość.

Słynna zwrotka Magika, od której zaczyna się Jestem Bogiem – skarga na schizofrenię, zaburzenia emocjonalne – mówi wprost, gdzie bije źródło tekstów PFK. Druga zwrotka, Rahima, wydaje się prostą zabawą w powielanie tego samego rymu („gniew boski jest nieobliczalny/ unoszę cię, z góry widok kapitalny/ i idealny obraz jak krajobraz tropikalny”); ale przecież o to chodzi – o maniakalne wykonywanie tego samego ruchu, powrót do jednego dźwiękowego skojarzenia. Zwrotka ostatnia, Fokusowa, to całkiem udana reprezentacja niestabilnej tożsamości i poetyckiego niezrównoważenia:

niuanse, sensacyjne seanse

w bezsensie sens jest jedynym awansem

balansem w naturze, równowagi korekta

unoszę się ponadto na specjalnych efektach

To, co tutaj myślę przede wszystkim, wyrażam wprost: teksty Paktofoniki są niejasnymi, zamglonymi obrazami, z których nagle rozbłyskują epifanie. Wtedy „ja”, wcześniej świadome szaleństwa i obłędu, czuje się jak poeta mówiący z boskiego natchnienia:

le- le- lekko jak hel napełniam trwogą

i zapewniam jak wrogom kontakt z podłogą

twą dozgonną chęć dorównania swym bogom

ogrom PFK podąża swą drogą

przysięgam na ogon, uwierzysz w co zechcę

poczujesz jeszcze od tych lepsze dreszcze

Jestem ciekaw, jakich dreszczy pojawia się zapowiedź w zakończeniu tej dziwnej piosenki. Zapewne nikt mi nie odpowie, więc dodam tylko, że w tekstach PFK zauważam wyraźne rozchwianie między sądami o wadze proroctwa a poczuciem niedorzeczności słów. Jak wahadło, które zatrzymuje się tylko w swoich ekstremach (nieustanna „równowagi korekta”), a nigdy w złotym środku. To właśnie różni Paktofonikę od sceny: nieufność do własnego przekazu. Ma się iluzję nieskończoności i mocy („znowu ufam memu superego”), ale wielkie słowa, „od których włos jeży się na głowie”, bledną, kiedy już zostaną wypowiedziane. Agresywny utwór Paktofoniki – Nowiny – mówi chyba o potrzebie doręczenia komuś arcyważnej wiadomości, ale jedyne, co udaje się doręczyć, to: „Są nowiny”. No jakie, jakie nowiny? Oczywiście przez trzy minuty i czterdzieści cztery sekundy dowiadujemy się stale tego samego: „Są nowiny”. Przybywa posłaniec przez pół świata, ale po drodze popadł w chorobę (stał się poetą), i jedyne, czego adresat może się dowiedzieć, to tyle, że są nowiny.

Kinematografii słychać (widać), o co mniej więcej chodziło tym trzem. Mniej więcej i w przybliżeniu, jak już złoży się różne elementy tej układanki w całość, jak ustawi się po kolei różne klatki filmu. Jest to duże mniej więcej, bo przypuszczam, że Fokus, Rah i Magik też nie potrafiliby powiedzieć ściśle. W każdym razie Kinematografia to ani zabawa, ani moda, ani poza jakiegoś momentu kulturowego („to kwestia szczerości, nie żaden wybór”). Poetów poznaje się po obsesjach, i od razu widać, czy obsesje są symulowane czy nie. W przypadku PFK nie są symulowane, o czym świadczy między innymi poziom stałego niezadowolenia z tego, co powstało. Skoro ktoś zamierzył sobie opisywać dziwne stany świadomości, sny i omamy, to wyznaczył sobie trudne zadanie penetrowania terenów trudno dostępnych i nieprzyjaznych. To praca archeologa, który nie do końca wie, jak i czego szukać („są nowiny/ z wykopaliska mej skamieliny”). Od poetów nie można chyba żądać, żeby wiedzieli, czego szukają.

Docieram tu do przeboju Jestem Bogiem. Co znaczyło „jestem Bogiem”? Mogło to być persyflażowe nawiązanie do nieprzyjemnego raperskiego zwyczaju prężenia muskułów. Raperzy lubią opowiadać o swoich przewagach. Magik mówiący „jestem Bogiem” przelicytował wszystkich aż do końca świata. Ale warto przywołać też społeczny kontekst tej piosenki. Czas po transformacji ustrojowej, kiedy dorastali wykonawcy Paktofoniki i ich słuchacze, to prawdziwa la decadense – ale nie po francusku, tylko po polsku. W czasach szkolnych wśród kolegów nie dostrzegałem młodzieńczego zapału, ognia optymizmu – w żadnej dziedzinie. W kategoriach antropologicznych opisałbym ten stan jednym słowem: niewesoło. Oczywiście kiedy się dzisiaj patrzy na to z wyżyn dorosłości, widać, że wiele problemów było urojonych – ale wtedy człowiek odczuwał swoje. Nie warto wymieniać widocznych na każdym kroku problemów materialnych, „krojenia”, patologii szkolnej „fali”, od pierwszej klasy podstawówki do ostatniej liceum, ani strachu przed falą w wojsku (Wojskowa Komenda Uzupełnień serdecznie zaprasza). O stosunku nauczycieli do uczniów mógłbym sporo powiedzieć, ale też nie chcę.

razem z chłopakami chodzimy po mieście

kilkanaście centymetrów ponad chodnikami

taktowani przez dwa tysiąc dwieście

przygniatani problemami, ciągle na podeście

z mikrofonami w ciągłym manifeście

PFK na szczęście nie nazywało tych problemów wprost. O problemach łatwo napisać piosenkę – ale istnieje spore ryzyko, że będzie słaba. Ale jeśli ktoś napisze piosenkę o tym, co się dzieje w jego głowie (bez wyjaśnień i morałów), to już zupełnie inna rozmowa. Dzięki pokoleniowej bliskości wiele rzeczy przeczuwam: jestem sześć lat młodszy od Magika i Raha, cztery od Fokusa, czyli niedużo. Każda generacja ma własne obsesje i łatwo je rozpoznać po upływie czasu.

Gdyby rozejrzeć się po okresie, w którym dorastała ta generacja, ostatnią rzeczą, jaką można było sensownie powiedzieć, to „jestem Bogiem”. Słowa „jestem Bogiem” wypowiada ktoś, kto w ogóle zaczyna od tego, że ma „zaburzenia emocjonalne”. Wcale jednak nie przypuszczam, żeby „jestem Bogiem” podszyto ironią; o co innego musi tu chodzić. Umysł przygniatany problemami chętnie wzlatuje ku jasnościom promienistym. Poczucie wielkiej niemocy łatwo daje się odwrócić jak monetę – i wtedy zdaje się, że moc bezkresna to właśnie ja (normalna praca wyobraźni przedstawiającej świat w negatywie). Zarazem to „ja” okazuje się łudząco podobne do innych „ja”, których mija się na ulicy, więc bohaterem piosenki musi być podmiot zbiorowy:

jestem Bogiem

uświadom to sobie sobie

ty też jesteś Bogiem

tylko wyobraź to sobie sobie

Kiedy czytałem Improwizację z III części Dziadów, zastanawiałem się, kiedy mówienie o sobie jak o Bogu może mieć sens. Przecież wielkie natchnienie, ani tym bardziej przerost dumy artystycznej, nie czynią z człowieka Boga. Co to wnosi do świata, że ktoś napisze o sobie samym kilka ciepłych słów? To przestaje być jednak karykaturalne, kiedy inni ludzie z niejasnych powodów ten przekaz odbierają serio. Improwizacja przeczytana i wyrecytowana milion razy dowiodła swojego znaczenia. Tak samo z Jestem Bogiem. Ta piosenka na papierze mogła wyglądać dziwacznie, ale jeśli się obejrzy nagranie z ostatniego koncertu PFK w Katowicach, widać, że to nie absurd i nic śmiesznego. Dopiero wtedy powiedzenie „jestem Bogiem” – z tysięcy gardeł – stało się bardziej zrozumiałe. Nie jest oczywiście zrozumiałe zupełnie, bo to samo „ja”, które mianuje się Bogiem, na końcu „przysięga na ogon”. Chrześcijańscy malarze, o ile mi wiadomo, nie przedstawiali Boga jako smoka, ani nawet Boga z ogonem.

W tym nagraniu uderza mnie jedna rzecz. Publiczność to nie są ziomy. Nie blokersi czy po prostu fani hip-hopu. Są to zwykli i różni ludzie, rówieśnicy PFK. Na pożegnalny koncert przyszli, powiedziałbym, wszyscy, a więc pokolenie, które mocno identyfikowało się z tym, co było śpiewane w Chwilach ulotnych czy Jestem Bogiem. W jakiś sposób koncert w Spodku zamykał dla tego pokolenia, z „niepozałatwianymi sprawami”, lata dziewięćdziesiąte. Taki mieliśmy fin du siècle, bardzo różny od poprzedniego fin du siècle’u à la française.

Nie myślę, żeby między Jestem Bogiem Improwizacją można było postawić znak równości, albo w ogóle między hip-hopową „rymotechniką” a romantycznymi monologami. Ale niektóre wersy PFK przypominają mi, że to i owo już skądś znam. Oznacza to, że poeci w różnych epokach niezależnie od siebie w wykopaliskach swoich skamielin natrafiają na podobne skarby. Romantyzm jest również sprawą dnia dzisiejszego, i szukać jego przejawów w naszej codzienności – w Katowicach, Warszawie, Słupach i dowolnych miejscach – to lepiej, niż skubać się w brodę przy Improwizacji i mówić „ciekawe, ciekawe”.

W teledysku do Jestem Bogiem Magik wchodzi na górę, staje na wierzchołku i rozkłada ręce („widzę szczyt, a za szczytem zaszczyt za zaszczytem” – z Priorytetów). Nie jest to jednak szczyt szczytów, tylko jakiś nasyp pod niebem czystym jak ścierka. Wobec przeznaczeń bohaterów romantycznych chodzących po krawędziach świata to istotna różnica. Przez dwieście lat wyobrażenia kondycji poetyckiej miały prawo się zmienić, choć ideały i fantazmaty pozostały podobne. W filmie Jesteś Bogiem Magik mówi o sobie, że jest artystą. Ciekawi mnie – pewnie Fokus i Rahim mogliby odpowiedzieć – czy Magik rzeczywiście uważał się za artystę w takim znaczeniu, w jakim artystą byli na przykład Giotto, Salvador Dalí albo Jean Racine. Liczę po cichu, że w ogóle nie tracił czasu na takie myśli i że Kinematografię można traktować inaczej niż sztukę, załóżmy, z czasów Ludwika XIV.

Tomasz Jędrzejewski

Zobacz także:

Exit mobile version