Caro Emerald – Deleted Scenes from the Cutting Room Floor

Album Caro Emerald zatytułowany Deleted Scenes from the Cutting Room Floor miał swoją polską premierę we wrześniu bieżącego roku i nadal sprzedaje się naprawdę świetnie. Fakt ten miał oczywiście wpływ na to, że przez długi czas w ogóle nie miałem zamiaru go wysłuchać. Ostatecznie jednak złamałem się – i nie żałuję.

Holenderska wokalistka Caro Emerald (właść. Caroline Esmeralda van der Leeuw) to tegoroczne wielkie odkrycie sceny muzycznej w kraju tulipanów. Ojczyzna usłyszała o niej już w połowie ubiegłego roku, kiedy to ukazał się singiel Back It Up. Kompozycja z miejsca stała się z wielkim przebojem, tak samo jak wydany pół roku później album. Aby ukazać skalę zjawiska, posłużę się liczbą 27 – przez tyle tygodni krążek utrzymywał się na pierwszym miejscu holenderskiego Top 100. Tym samym pobił on dotychczasowy, wydawać by się mogło, że nieosiągalny, rekord Michaela Jacksona (mowa, rzecz jasna, o albumie Thriller), który wynosił „zaledwie” 26 tygodni. W tym momencie zaczynam się zastanawiać, dlaczego polskim wydawcom „sprowadzenie” Caro do kraju zajęło aż dziewięć miesięcy – i dlaczego ja sam nie natknąłem się na tę muzykę wcześniej.

Na samym początku tekstu zdradziłem się ze swoją opinią i w tym momencie już wiadomo, że będzie to pozytywna recenzja. Co więc takiego ciekawego ma do zaproponowania Caro Emerald? Muzyka prezentowana na Deleted Scenes from the Cutting Room Floor to zbiór przebojowych i przyjemnych dla ucha piosenek – piosenek zasadniczo popowych, za to wyraźnie inspirowanych gatunkami takimi jak swing, jazz czy lounge. Utwory można określić wręcz jako stylizowane na muzykę z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych, co w sumie mogłoby wcale nie być komplementem, gdyby nie to, że w tym wypadku popowa baza ubrana jest w ciuchy wyjątkowo dobrej jakości. Sama produkcja płyty jest z kolei zupełnie współczesna, czego, zwłaszcza momentami, przykładem jest bas – klubowy, wręcz „bujający”, a także odzywające się tu i tam skrecze czy nawet wstawki rapowane. Oczywiście to nie Caroline rapuje. Wokalistka ukończyła konwersatorium jazzowe i słychać, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu, przy czym nie decyduje o tym wyłącznie technika, lecz także charyzma i uczucie, z którym wyśpiewuje kolejne strofy swoich piosenek – dla mnie te ostatnie przymioty są nawet ważniejsze niż walory wokalne. Najlepsza jest jednak taka sytuacja, gdy wszystko łączy się w jedną, świetną całość – tak jak u Caro.

Tematycznie jest dość standardowo i uniwersalnie – miłość, związki, niewierność. Caro Emerald nie ukrywa swojego głębokiego, ciepłego uczucia jakim darzy muzykę, a przede wszystkim muzykę filmową mniej więcej z połowy XX wieku. Słychać to w jej twórczości – opisywany album można odbierać jako niezwykle stylową quasi-ścieżkę dźwiękową. Płyta jest bardzo spójna, jednak muzycy umiejętnie budują zróżnicowane klimaty kompozycji; z jednej strony nieco niepokojące The Other Woman pasowałoby do melodramatu, z drugiej strony otrzymujemy swingowy, kubański, radosny temat w Riviera Life.

Napisałem kilka słów o inspiracjach i aranżacjach, najważniejsze jednak są same piosenki – tutaj są one po prostu dobre, ładne i pięknie zaśpiewane. Wystarczy? Wystarczy.

Maciej Tkaczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *