Czy upadamy? „Koala” Lukasa Bärfussa w świetle „Jądra ciemności” Josepha Conrada

Ilustracja: Łucja Stachurska

W powieści szwajcarskiego pisarza ambicja i pragnienie podboju świata powodują degradację człowieka i zniszczenie natury. Ale próba sprzeciwu wobec tej postawy prowadzi do anonimowości, a nawet samobójstwa.

Obejrzałam w dzieciństwie dziesiątki bajek Disneya (i Pixara, i Dreamworks). Postaci przeżywały przygody według schematów, których wtedy nie dostrzegałam, i dopiero z czasem odkryłam frajdę, jaką może dać zobaczenie w Królu lwie Hamleta ze szczęśliwym zakończeniem. Ale już jako kilkulatka rozumiałam, co łączy wszystkie oglądane przez mnie filmy. Ich bohaterowie rozumieli, że „każdy jest wyjątkowy”. Każdy czymś różnił się od innych i nie było to powodem do smutku, lecz źródłem dumy. Pozytywni bohaterowie mogli zaczynać jak zupełnie zwyczajne w swoim świecie postaci (rybka Nemo), ale w toku narracji okazywało się, że jeśli tylko dostaną od losu szansę, aby wyrazić siebie, odkryją w sobie niezwykłe wartości, pokłady odwagi, pomysłowości i dobra, o jakie nikt nigdy ich nie podejrzewał.

Siła tych bohaterów leżała w ich indywidualizmie, w przekonaniu, że mogą mieć wpływ na otaczającą rzeczywistość. Pierwsza lekcja została wpojona – wyróżnianie się z tłumu i ekspresja własnej osobowości były jednoznacznie pozytywne. Z czasem odkryłam, że indywidualizm jest nagradzany, bo pokazujące swoje wyjątkowe cechy osoby postrzegano jako bardziej interesujące. W szkole wszyscy byliśmy tym samym, częścią jednego, wielogłowowego organizmu, z różnymi efektami kontrolowanego przez nauczycielkę. Ale to nas nie obchodziło. Definiowało nas to, co robiliśmy po lekcjach. Ktoś godzinami uczył się angielskiego, ktoś poświęcał popołudnia na ćwiczenie śpiewu, ktoś inny obsesyjnie śledził trasy samolotów przelatujących nad Europą. Wreszcie mogliśmy robić to, co wybraliśmy i czego chcieliśmy. Każdy był wyjątkowy.

Koala Lukasa Bärfussa zadaje kłam tej indywidualistycznej fantazji. Bezimiennym narratorem tej powieści jest szwajcarski pisarz, który usiłuje zracjonalizować sobie samobójstwo brata (brat Bärfussa także się zabił). Brat nie miał żadnych sensownych powodów, żeby się zabijać (ale czy żywi mają prawo do rozstrzygania o zasadności takiego czynu?). Wiódł życie do granic zwyczajne – nigdy nie wyjechał z małego miasta, w którym się urodził, codziennie stawiał się w pracy, nie ożenił się nigdy, ale czasem spotykał się z kobietą. Po bracie nikt nie spodziewał się nigdy żadnych sensacji; w rzeczy samej jego czyn rzucił na tę postać słaby blask skandalu, który szybko przygasł, bo w życiu zmarłego nie było po prostu nic interesującego, co mogłoby chociaż trochę przyozdobić jego śmierć.

Narrator został z zagadką, dręczony trochę wyrzutami sumienia i nierozumiejący tego, co się stało. Bracia nie byli zżyci i teraz stało się jasne, jak bardzo stali się sobie obcy przez te wszystkie lata, które upłynęły im w oddaleniu. Przypadkowo, dzięki słowom jednego z przyjaciół zmarłego, narrator przypomina sobie pseudonim, przydomek-totem, jaki brat otrzymał dziesięciolecia wcześniej na obozie skautów. Koala. To jedno słowo staje się punktem wyjścia dla zasadniczej części tej książki – historii kolonizacji Australii od samych początków tego procesu (pierwsze przypłynięcie Polinezyjczyków) aż do współczesności. Bärfuss buduje swoją powieść na zestawieniu przeciwieństw – Koala i brat sytuują się po jednej stronie, podczas  gdy po drugiej stoją wszyscy ludzie, zwłaszcza ludzie cywilizacji zachodniej, oraz narrator.

Postawa koali-zwierzęcia i Koali-brata ukazywana jest w książce jako negacja tego, co ideowo oznacza Zachód. Bärfuss pokazuje kolejne cechy, które uznajemy za godne pochwały, i zadaje podstawowe pytanie o uzasadnienie takiego wywyższenia. Czyni to w sposób niezwykle subtelny, pokazując równocześnie, jak bardzo nasze myślenie uwarunkowane jest ciążącą na tej cywilizacji przeszłością, jak choćby tutaj:

Zamówił pucharki do deserów, jakich używali panowie, mahoniową skrzynkę z szesnastoma karafkami, ser o wadze stu dwudziestu czterech funtów, sztućce ze srebra wysokiej próby z uchwytami z kości słoniowej, satynowe czepki, salaterki do puddingu, tabakę, filcowe kapelusze, ozdobiony godłem papier listowy, sztychy z polowaniami na lisy, sześć butelek Greenoughs’s Tincture z pędzlem-gąbką do czyszczenia zębów – bo panowie, jak wiedział, nigdy nie miewają zepsutych zębów[1].

Zamawiającym te wszystkie rzeczy był George Washington, późniejszy pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych. Bärfuss wprowadza tę postać nie bez powodu – oto indywidualizm pcha Washingtona do posiadania tych dóbr. Ambicja, poprzez którą ten bogacz wyraża siebie, objawia się chęcią brania na własność rzeczy, ziemi i władzy. Prowadzi do wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, co wywołuje konsekwencje na drugim, ledwo co odkrytym przez Europejczyków końcu świata. Pozbawiona największej kolonii Anglia rozpoczyna kolonizację Australii – jak było z Ameryką, przez zsyłanie tam więźniów.

Chciałabym odwołać się tutaj do innego fundamentalnego tekstu o kolonizacji, czyli do Jądra ciemności Josepha Conrada. Zasadniczo nakreślona sytuacja jest bardzo podobna – grupa mętów społecznych wgryza się z całych sił w obcą, niezrozumiałą krainę, która na wszelkie sposoby próbuje ich odrzucić. Ale ta kraina u Conrada jest niebezpieczna, nieoswojona i mroczna, natomiast u Bärfussa czytamy tak: „Piękno kraju olśniło ich, ta zatoka na końcu świata, wmawiali sobie, nie wygląda wcale inaczej niż zatoka z ich dzieciństwa, gdzie dziadek wypasał stado”.

W najważniejszej kwestii wypływającej tych z tych dwóch książek pisarze, oddaleni od siebie o ponad stulecie, są jednak zaskakująco zgodni. Conrad w postaci Kurtza pokazuje ucieleśnienie najszlachetniejszych ideałów, jakie wyznawała jego epoka. Kurtz wyruszył do Afryki, żeby nieść ze sobą cywilizację, którą uważał za najdoskonalszą. Nie ulega wątpliwości, że wierzył w misję niesienia postępu, w to, że można uczynić inne kultury na jedyny słuszny obraz i podobieństwo. Są w Jądrze ciemności fragmenty o kobietach, na które dzisiaj patrzy się z przykrością – tak bardzo są mizoginistyczne. Ale – pamiętając, że wypowiada je Marlow, a nie sam autor powieści – spójrzmy na nie na chwilę nieuprzedzonym okiem.

Miałem ciotkę, kochaną entuzjastkę. Napisała do mnie: „To cudowna myśl, jestem zdecydowana zrobić wszystko, wszystko, żeby ci pomóc. To wzniosła idea. Znam żonę kogoś wysoko postawionego w administracji oraz człowieka, który ma wielkie wpływy” etc., etc. Była gotowa poruszyć niebo i ziemię, byle tylko wsadzić mnie jako kapitana na jeden z tych parowców, skoro miało mnie to uszczęśliwić[2].

Nie do wiary, jak rozwiedzione z rzeczywistością są kobiety. Żyją w swoim świecie, którego nigdy nie było i być nie może. Jest na to zbyt piękny, a gdyby go kiedykolwiek próbowały powołać do istnienia, rozleciałby się w drobny mak przed pierwszym zachodem słońca. Zaraz pojawiłby się jakiś przeklęty fakt, z którym my, mężczyźni, radzimy sobie bardzo dobrze od stworzenia świata, i spowodował katastrofę.

Dziewczyna! Co? Wspomniałem o tej dziewczynie? Jednak ona nie ma z tym wszystkim nic wspólnego; absolutnie nic. One, kobiety, nie mają z tym nic wspólnego, powinny zostać poza tym. Trzeba zadbać, żeby zostały w tym swoim pięknym świecie, bo inaczej nasz zrobi się jeszcze gorszy.

Mężczyźni u Conrada wiedzą, jak wygląda świat w rzeczywistości. Znają brutalność i zbrodnię, to oni dokonują krwawej kolonizacji Konga. Kobiety „powinny zostać poza tym” – wierzą, jak ciotka-entuzjastka, we wszystkie głoszone w tym czasie idee postępu i lepszego świata, tkwią jakby we śnie, w rzeczywistości zbyt wyidealizowanej, by była możliwa do spełnienia. Ale tylko dzięki tej wierze życie mężczyzn nie staje się marną, piekielną karykaturą egzystencji. Gdzieś tam tkwi narzeczona Kurtza, przekonana, że wszystko, co robił, było dobre, bo przecież sprawiał, że istniały określone fakty – kolejne kroki na drodze ku lepszej przyszłości. Kurtz jest wcieleniem człowieka Zachodu, narzeczona jest wcieleniem idei, w które Zachód niegdyś wierzył i w które na dobre wierzyć nie przestał. Może to dlatego Marlow mówi jej, że „Ostatnie słowo, jakie wypowiedział – to było pani imię”. Może Kurtz rzeczywiście myślał o tym, co kryje się za twarzą jego narzeczonej, za twarzami tych wszystkich wiktoriańskich dam, kiedy wypowiadał swoje niezapomniane „To zgroza! Zgroza!”.

O bohaterach Conrada (i o tym, jak nie przystają do rzeczywistości) pisał Jacek Dukaj w Lodzie: „Żeby to przynajmniej były jakieś decyzje wielkiej wagi moralnej! Żeby ogień i bitwa i sztorm i krew niewinnych i bodaj Lord Jim czy inny szlachetny metal ludzki z kart Conrada, co nie gnie się, nie gnie, aż pęka – z wielkim hukiem i echem idącem po bliźnich”. W tym temacie Koala znowu odbiega od klasycznego opowiadania Conrada. W tej cienkiej książeczce brak wielkich, szlachetnych indywidualności, kolonizatorzy mierzą się z nowym światem, ale w tym starciu wychodzą na jaw tylko ich wady i słabości. W końcu Kurtza jest coś fascynującego, co sprawia, że Jądro ciemności od ponad stu lat jest nieustannie czytane na nowo. Tymczasem u Bärfussa wszystkie wyższe wartości (i antywartości) zostają porzucone przez kolonizatorów już w chwili ich wejścia na statek w Anglii (w przypadku więźniów) albo podczas morskiej podróży (w przypadku nadzorujących ich żołnierzy). Mamy do czynienia z grupą kilkuset osób, w której nikt nie wierzy w sens działania, jakie podejmuje – ale też nikt nie kwestionuje tego modelu rzeczywistości.

W kontrze sytuuje się postawa koali. Zwierzę przeżywa swoje lata pogrążone w prawie całkowitej apatii, nie krzywdząc niczego i nikogo. Żywi się liśćmi eukaliptusa, jedzeniem, którego nie tknie nikt inny, tak trujący i ubogi w wartości odżywcze jest to pokarm. Spędza całe życie na jednym drzewie, niezdolne do ucieczki przed niebezpieczeństwem, które w końcu nadchodzi – ze strony ludzi, mordujących koale na potęgę, bo wystarczy tylko potrząsnąć drzewem, a sypią się jak ulęgałki. Koala nie zaburza rzeczywistości swoją obecnością, ale także jego nieobecność jest nieodczuwalna. Nie zostawia nawet śladu po swojej egzystencji. Ograniczając swoją aktywność do naprawdę żałosnego minimum, popełnia największy z ludzkiego punktu widzenia błąd: oddaje się lenistwu.

W kulturze Zachodu lenistwo jest złe. To przeciwieństwo pracy. Bohaterowie Conrada często właśnie w pracy znajdują odkupienie i ukojenie. Marlow z Jądra ciemności nie może wprost znieść ludzi, których widzi na kolejnych przystankach swojej wędrówki – wszyscy zdają się na coś czekać, a tymczasem nie robią nic. Murzyn w Murzynie z załogi „Narcyza” przez cały czas irytuje innych marynarzy nie swoimi narzekaniami, ale przede wszystkim tym, że jego stan (nieistotne z tego punktu widzenia, czy urojony, czy prawdziwy) nie pozwala mu pracować. Jak pisze Bärfuss:

Lenistwo, jak się nauczyłem, było nie do przyjęcia. Kto się przy nim upierał, tego czekało zniszczenie. Odbierano mu spokój i garderobę, rozczłonkowywano go i spieniężano resztki. Stworzenia będące emanacją lenistwa znoszono jedynie w niewielkiej liczbie, w ogrodach zoologicznych i w rezerwatach przyrody, zniekształcone do postaci pluszowych przytulanek w prostodusznych książkach dla dzieci. Zasada ich egzystencji – brak ambicji – nie powinna mieć możliwości swobodnego rozwoju, zbyt duże było niebezpieczeństwo prowokacji.

Koala-zwierzę i Koala-brat jednoznacznie kierują się zasadą braku ambicji. Stanowi to uderzenie w samą istotę naszego myślenia. Brat przez całe życie zachowuje się jak najnudniejszy, najbardziej przezroczysty z ludzi, a przed samobójstwem jego jedynym ekscesem jest uzależnienie od heroiny (którego nabawił się z powodu bólów uszkodzonego kręgosłupa), trującej, nieprzyjaznej substancji, tak jak trujące są dla młodych koali zawierające cyjanek liście eukaliptusa. Ale przecież czytamy dalej:

(…) ambicja stanowiła bowiem o człowieku, nieustanne dążenie, niezdolność do usiedzenia na miejscu. Konsekwencja strachu, który wraz z nim wszedł w świat, on był strachem i strach był nim (…). A kto czuł strach, ten był szczęśliwy, bo dowodziło to, że nie był jeszcze martwy. Człowiek mógł wybierać, tak, był wolną istotą. Mógł wybierać pomiędzy strachem a śmiercią.

Człowiek boi się śmierci, dlatego pogrąża się w pracy – z ambicji, żeby zostać zapamiętanym. Brat narratora nie czuł tego lęku i tej ambicji. Ale ludzie wokół niego nie podzielali jego postawy, dla nich praca (wspierająca – jak sugeruje autor – złą, konsumpcjonistyczną cywilizację, nad którą ciążą zbrodnie przeszłych epok i dnia dzisiejszego) to wyznacznik statusu i przydatności dla społeczeństwa. Nasza wolność jest iluzoryczna, bo została podporządkowana pracy. Egzystencjalne przekonanie, że nie ma Boga, a jedyne życie to to, które mamy w bieżącej chwili, z nieuchronną śmiercią u kresu, u Bärfussa nie przynosi żadnego wyzwolenia. Egzystencjaliści używali pojęcia wolności. Autor Koali zdaje sobie sprawę, jak bardzo ich postawa była złudna. Wybór między śmiercią a strachem przed śmiercią nie jest bowiem żadnym wyborem.

Brat zabija się dlatego, że nie może dłużej uczestniczyć w kłamstwie. Urodził się, dorastał, żył w kulturze, która uznałaby jego postawę za zaprzeczenie wszelkich możliwych wartości. Nie chciał dłużej pracować, skoro praca nie mogła zaspokoić żadnych jego potrzeb. Brak mu było napędzającej nowoczesnego człowieka ambicji i pychy, które każą codziennie sięgać po owoc z drzewa poznania. Ostatecznie Koala przynosi zrozumienie dla takiej postawy, ale równocześnie narrator przyznaje, że musi odrzucić ten sposób wyrażenia siebie. Narrator nie chce skazywać się na samotność, chociaż uznaje pomysł brata – zabić się w ramach odrzucenia naszej zbrodniczej cywilizacji – za ważny, godny uwagi i wart wysłuchania.

Ostatnia fraza książki brzmi: „i zabrałem się do pracy”.

Zuzanna Dziedzic

 

[1] Lukas Bärfuss, Koala, tłum. Arkadiusz Żychliński, Wrocław 2017. Dalsze cytaty pochodzą z tego wydania.

[2] Joseph Conrad, Jądro ciemności, tłum. Magda Heydel, Kraków 2011. Dalsze cytaty pochodzą z tego wydania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *