Ilustracja: Łucja Stachurska

Niewiele rzeczy darzę tak ambiwalentnym uczuciem jak kino science-fiction. Sięgając po film tego gatunku, mam podobne szanse na satysfakcjonujący seans, jak idąc do kina na nową polską komedię romantyczną. Nikłe. A jednak wciąż grzebię, szukam coraz to innych reżyserskich wizji przyszłości z nadzieją na… No właśnie, na co?

Być może ciągle pozostaję pod wpływem mojej dziecięcej fascynacji fantastyką. Eragon był pierwszą powieścią, którą przeczytałem z własnej inicjatywy. Wtedy postanowiłem sobie, że będę lepszy od Paoliniego i swoją pierwszą powieść napiszę – jako młodszy niż on – przed 14 rokiem życia. Minęło kilkanaście lat, nie udało się, choć próby podejmowałem wielokrotnie, ale tylko w podstawówce i gimnazjum. Mimo tej klęski, Eragon przyniósł mi sukces na innym polu, prawdopodobnie jeszcze ważniejszym. Trwale zaszczepił mi fascynację literaturą, a w wyniku tego – sztuką. Całe dzieciństwo spędziłem na pochłanianiu kolejnych to powieści fantasy. Dziś wspominam to z niemałym zdumieniem – jak znajdowałem czas czy zwyczajnie chęć (w tym wieku) na spędzanie większości czasu wolnego na ślęczeniu nad książkami? To zaskoczenie potęguje obserwacja współczesnego młodego pokolenia. Ale kiedyś chyba było łatwiej – nie było internetu i mediów społecznościowych, najskuteczniejszych czynników dekoncentracji.

Z rozbawieniem natomiast przypominam sobie mój ówczesny sposób selekcji lektur. Wyglądało to mniej więcej tak, że brałem z zaoszczędzonych kieszonkowych parę dyszek i szedłem do księgarni. Na dziale z fantastyką upatrywałem sobie książkę najładniej wydaną, czy też z najciekawszą okładką, i szedłem z nią do kasy.

Oczarowanie i fiasko

Moje czytelnicze szczęście nie trwało jednak długo. Nałożyły się na siebie dwie kwestie: z jednej strony zaczął we mnie rosnąć głód uspołeczniania się, podsycony założeniem Facebooka, a z drugiej wrażenie „wyrośnięcia” z fantastyki, lekkie rozczarowanie się tym gatunkiem. Źródło takiego poczucia znalazłem znacznie później, ale o tym za chwilę. Niestety, zawód ten, zamiast pchnąć mnie w objęcia innej literatury, odstręczył mnie od niej w ogóle. Niemalże przestałem czytać. Wierny pozostałem wyłącznie jednemu pisarzowi – istnemu geniuszowi fantastyki – Terry’emu Pratchettowi.

Po jakimś czasie wykluła się we mnie fascynacja kinem, dziedziną sztuki dosyć przezroczystą, pominiętą w kręgu moich zainteresowań czy ambicji twórczych w dzieciństwie. Odkryłem także na nowo Stanisława Lema i dzięki tym dwóm wypadkowym postanowiłem dać kolejną szansę fantastyce – dla odmiany science-fiction i tym razem w filmie. I tu jednak czekał mnie zawód. Nie minęło dużo czasu, gdy uderzyła mnie schematyczność kolejnych oglądanych produkcji. Wszystkie zdawały się bazować na tym samym materiale źródłowym.

Wtedy odkryłem, jak duży błąd myślowy popełniałem, ja – i rzesza innych ludzi. Wcale nie wyrosłem z fantastyki. Wyrosłem po prostu ze słabej literatury. SF filmowe cierpi na tę samą przypadłość, co książkowe – biorą się za nie niewłaściwi ludzie. W przypadku kina są to filmowcy, którzy korzystają z tego gatunku, żeby stworzyć wydmuszkę – ładne wizualnie dzieło, które nie niesie poza tym żadnych wartości artystycznych, pozostawia widza bez refleksji. Scenariusze wyglądają jakby były napisane na kolanie albo zostały kompletnie spłycone przez reżyserów (gorąco polecam porównać sobie aktorski Ghost in the Shell z animacyjnym pierwowzorem). Podobnie sytuacja rysuje się na rynku wydawniczym – za fantastykę nierzadko biorą się osoby, które nie mają dużych zdolności pisarskich, ale wymyśliły„świetną” historię i koniecznie chcą ją przelać na papier. Grafomani. Wykorzystują fakt, że nie stoi przed nimi tak wysoki rygor, jak w literaturze pięknej (ale to jest szerszy problem – dotyczy dziś całej literatury popularnej).

I choć w kinie SF mamy liczące się serie, które co roku oglądają miliony osób na świecie – mam tu na myśli zwłaszcza Gwiezdne Wojny i produkcje MCU – to muszę przyznać, że kupuję na nie bilety prawie wyłącznie za sprawą nostalgii, sentymentu. Rzadko czuję większy potencjał w kolejnych wypuszczanych blockbusterach. Mogłoby się wydawać, że jest to wina strategii marketingowych wielkich studiów filmowych w rodzaju Disneya – tworzone są filmy dla jak najszerszego kręgu odbiorców, żeby zmaksymalizować zysk ze sprzedaży biletów.

Zapewne jest to słuszny wniosek, bo rzeczywiście często brakuje autentycznych konfliktów między bohaterami, ich portrety psychologiczne są niewyraźnie przedstawione, postaci są albo kompletnie dobre, albo bezwzględnie złe (to jedna z głównych przyczyn moich utyskiwań – czarne jest czarne, białe jest białe. Powoli pojawiają się wyjątki od tej reguły – postaci jak Thanos czy Kylo Ren, jednak ich motywacje wciąż są zwykle niejasne, nieprzekonujące). Akcja pędzi tysiąc klatek na sekundę, nie jest spowolniona bardziej statycznymi scenami, przez co film ogląda się jednym tchem i łatwo wysiedzieć bezczynnie 150 minut przed ekranem, a po seansie nic nie pozostaje w głowie, bo wszystko zlewa się w jeden wielki koktajl lokacji, walk, pościgów itp.; patos jest kontrowany banalnymi żartami, a ograniczeń wiekowych prawie nie ma… ale to niecała prawda. To nie popularność i nastawienie na szeroki przekrój odbiorców zubażają merytorycznie film. A przynajmniej nie tylko one. Bo dla ambitniejszego widza receptą byłoby sięganie do produkcji mniej mainstreamowych, o niższym budżecie, jednak i w nich natrafi on na pakiet usterek, które skutecznie eliminują satysfakcję z seansu. Wśród takich grzeszków można wymienić:  skupienie twórców tylko na stronie rozrywkowej, wtórność scenariuszy, przerost formy nad treścią, angażowanie za wszelką cenę najpopularniejszych aktorów, nadużywanie CGI (dlatego zachęcam do uciekania w starsze kino). Liczy się kasa i sukces komercyjny.

Jednak uświadomienie sobie błędu, w którym tkwiłem wiele lat, sprawiło, że zdecydowałem się zetrzeć krzyżyk, który lata temu postawiłem na fantastyce naukowej. Dostrzegając ogromny potencjał drzemiący w filmach tego gatunku, a potwierdzony przez dorobek Lema, postanowiłem uważniej i świadomiej szukać, by znaleźć perełki, które przecież muszą gdzieś tam być.

Skupić się na człowieku

I wtedy znalazłem nową jakość w starych filmach Piotra Szulkina. On sam, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, potwierdził moje obiekcje wobec twórców filmowych SF na przykładzie ekranizacji dzieł Lema:

Lem był bardzo filmowy, chociaż nieliczni reżyserzy, którzy zmierzyli się z jego twórczością, potrafili unieść jej ciężar. W wielu przypadkach za bardzo skupiali się na dekoracjach, a za mało na człowieku. [1]

Dlaczego Szulkin? Czym jego dzieła wyróżniają się na tle kina SF? Przede wszystkim tym, że nie popełnia on wyżej wskazanych błędów, o które, wspólnie z nim, oskarżam wielu twórców filmowych. Owszem, korzysta z podobnego wzorca: osadza swoich bohaterów w totalitarnych dystopiach, gdzie piętnowany i zagrożony staje się indywidualizm jednostki, a myślenie nie jest pożądane, bo stoi na przeszkodzie posłuszeństwa systemowi. Ale podstawową różnicą jest to, że u Szulkina to nie świat, nie „dekoracje” leżą w centrum zainteresowania autora. Nie budowie estetycznej, bądź antyestetycznej, formy poświęca on największą uwagę. Świat przedstawiony schodzi na drugi plan, a istotą filmów Szulkina jest zawsze człowiek i refleksja nad tym, jak tworzy on dla siebie antyutopię i zgadza się w niej żyć, przyzwala na bycie trybikiem w tej maszynie.

Moje filmy traktują o stosunkach międzyludzkich, nie o technologii. A w tej sferze postęp technologiczny nabiera innego znaczenia. Nie jest już taki… postępowy. […] technologia daje ogromne możliwości ułatwiające panowanie, nadzorowanie innych ludzi. Tylko że to nie technologia jest temu winna. Zawsze za nią kryje się jakiś facet, który chce kogoś kontrolować. [2]

Nie wszyscy bohaterowie Szulkina są jednak aż tak beznamiętni i poddani. Niektórzy z nich, zwłaszcza ci pierwszoplanowi, żywią matriksową nadzieję na uwolnienie się, na lepszy świat. „Wyjdźmy stąd. Pójdziemy dalej, gdzieś dalej. Gdzieindziej” – prosi w Golemie Pernat, odpowiednik replikanta Oficera K z Blade Runnera 2049. Ale jego ukochana mówi: „Niepotrzebnie się pan mną zajmuje. Ja tu jestem szczęśliwa”.

Szulkin, jak przyznawał, w filmach przedstawiał swój strach. I dlatego jego bohaterom nie dane jest zaznać wolności, a Arka nie przybywa.

Można stwierdzić, że Szulkin miał predyspozycje do tworzenia wiarygodnych, futurystycznych dystopii. Jego dzieła SF są bowiem alegorycznym odbiciem rzeczywistości, w której przyszło mu żyć – PRL-u. Obawy, które przekładał na tekst filmowy, wynikały z prawdziwego życia, inaczej niż u wielu reżyserów i scenarzystów – nie były czystymi projekcjami wyobraźni. Z tego też powodu tak wielu dobrych fantastów urodziła Rosja – można wymienić chociażby braci Strugackich czy współczesnego Dmitrija Głuchowskiego. Korzystając z języka ezopowego, jaki dawała fantastyka naukowa, z jej niskiej pozycji w ówczesnej narodowej kinematografii, Szulkin mógł celnie przedstawić taki system i człowieka wobec systemu. I odniesień do Polski Ludowej nie brakuje – silnie propagandowa telewizja steruje społeczeństwem, żywność można kupić za arki (aluzja do kartek).

Szulkin jest ponadczasowy i nie starzeje się, dlatego że tworzył „eseje o człowieku”. A w kinie to forma najszybciej się dezaktualizuje. Mając pewnie tego świadomość, polski reżyser poświęcił jej mniej uwagi. Dzięki temu przy seansie jego dzieł z lat 80. nie towarzyszy widzowi to zażenowanie czy rozbawienie, które pojawia się podczas oglądania innych filmów tego gatunku z epoki. Nawet sporo późniejszy Johnny Mnemonic (1995) dostarczył mi wiele śmiechu swoimi wizualizacjami świata wirtualnego. Tak samo jak my teraz z „kasetowego futuryzmu” (wykorzystania monitorów kineskopowych, dyskietek w filmach SF), tak będą śmiać się przyszłe pokolenia z efektów specjalnych w Avatarze. Bo poza aspektami wizualnymi ten film nie ma nic więcej do zaoferowania, jest futurystyczną kopią Pocahontas. Za duży nacisk położył Cameron na zaprojektowanie wyglądu planety, za mały na rozwinięcie konfliktu międzyrasowego. Wprawdzie pojawiła się próba stworzenia przesłania o dużym znaczeniu – ochrony środowiska naturalnego – ale podano je w tak przerysowany i jednostronny sposób, że trzeba by być naiwnym, żeby to kupić. Nie wydaje się jednak, by wielu filmowców zamierzało się uczyć na jego błędach i co roku zasypują widzów nieangażującą papką. A już za rok – jak błyskotliwie zauważyła moja koleżanka – spod ręki Camerona wyjdzie podwodna kontynuacja Avatara, czyli zapewne kalka Małej Syrenki.

Przekuć ograniczenia w atut

Poza dominującą w twórczości Szulkina metaforą i wymagającym intelektualnie scenariuszem, należy zwrócić uwagę, że nie zaniedbał on zupełnie w swych filmach formy. Choć brakuje tak spektakularnych wizualnie scen, jakie znamy z Odysei Kosmicznej czy Interstellara, to reżyser dość zręcznie poradził sobie z trudnościami, których przysparza niewielki budżet. Zadbał o osadzenie bohaterów w takiej scenerii, która będzie wpływała na ich psychikę. W O-bi, o-ba widz nigdy nie zobaczy olbrzymiej kopuły, pod którą skryte jest miasto. Ale dzięki ciemnym, ciasnym korytarzom i pomieszczeniom, w których tłoczą się brudni ludzie, Szulkin tworzy jeszcze lepszy obraz świata, niż gdyby bezpośrednio podał go na talerzu. Nieustannie obecne w jego filmach kontrasty jaskrawego światła z ciemnością, pisków i syren – z ciszą, to bodźce, dzięki którym widz wsiąka w atmosferę i łatwo mu zrozumieć motywacje bohaterów, utożsamić się z nimi.

Trafnie dostrzega to w swoim artykule Jakub Majmurek:

[Szulkin] Konsekwentnie buduje w filmach atmosferę niesamowitości przez wykorzystanie dźwięku (drażniące, lekko słyszalne szumy w tle) i obrazu. Obraz dezorientuje widza, przestrzenie znane i oswojone zmienia w niesamowite. [3]

Dzięki temu dzieła Szulkina są kompletne, udało mu się osiągnąć coś, co rzadko wychodzi jego kolegom po fachu – równowagę. Nie brakuje niczego ani na poziomie treści, ani formy (no, brakuje wprawdzie efektów specjalnych, ale jeżeli ktoś dla nich tylko ogląda produkcje SF, to powinien zadowolić się popularnymi dziś adaptacjami komiksów).

Dlaczego jednak tak mało Szulkinów w Polsce, gdy mamy tak znakomitą bazę w postaci dzieł rodzimego Lema? Weźmy dla przykładu Niezwyciężonego. Powieść z historią na wskroś filmową, opakowaną celną refleksją na temat ludzkiej psychiki: dążeniem człowieka do destrukcji wszystkiego, co obce; ponadto wybitna koncepcja „martwej ewolucji”.

Przez 55 lat nikt nie podjął się ekranizacji tej historii.

Co istotne, w przypadku Lema wszelkie zdobnictwo schodzi na dalszy plan, liczy się przede wszystkim człowiek i to, jak odnajduje się on w futurystycznej rzeczywistości. Wyeliminowana zostaje więc bariera techniczna, obawa, że polskie kino nie operuje takimi środkami finansowymi czy technologicznymi jak Hollywood. Czy w takim razie rodzimi (ale nie tylko) filmowcy nie zdają sobie z tego sprawy, czy przeraża ich trud w realizacji produkcji na wystarczająco wysokim poziomie intelektualnym? A może nie wierzą w nas, odbiorców? Bo nie da się ukryć, że i Szulkin, i rzetelne adaptowanie Lema, dostarczają wynik mocno hermetyczny. To nie dzieła stworzone dla rozrywki czy zachwycania odbiorcy wymyślnością nieistniejących technologii. Nie chodzi tylko o zabawę w prorokowanie. To raczej wyrażenie goryczy, że jedynie technologia i ludzkość doświadczają progresu. A człowiek pozostaje taki sam. Nie uwalnia się od swych ułomności.

Tradycja, której nie ma

Sensowne przyczyny braku Lema na polskim ekranie podsuwa w swoim artykule Adrian Szczypiński:

Po pierwsze programowa bieda naszej kinematografii, połączona z brakiem tradycji poważnych ekranizacji SF, czynią nasz filmowy grajdół patologicznie niezdolnym do udźwignięcia śmiałych wizji plastycznych, kreślonych przez krakowskiego Mistrza (…). Po drugie, przy fantastycznym założeniu, że znalazłyby się na takową wizję pieniądze, musielibyśmy posiadać geniuszy ekranu w rodzaju Ridleya Scotta, o Kubricku nie wspominając. Tymczasem nasi mistrzowie uprawiali tzw. sztukę wysoką, która nie zniżała się do SF, niesłusznie traktowanej jako literatura gorszego sortu. [4]

O ile – tak jak pisałem – bariery technologiczne i finansowe da się niejako obejść (budżet Stalkera Tarkowskiego wynosił ok. miliona rubli), o tyle rzeczony brak tradycji, zepchnięcie SF do kina drugiej kategorii z góry zmniejsza szanse, że jakiś ceniony twórca zrealizuje większy projekt w tym gatunku.

Szczypiński wskazuje także na jeden, nie mniej istotny fakt. Przypomina o tym, w jaki sposób sam pisarz reagował na adaptacje swoich dzieł. Były to komentarze, delikatnie mówiąc, niepochlebne. To, że na planie Solaris nazywał wybitnego Tarkowskiego durniem, a o jego dziele powiedział: „dla mnie nie jest to nawet film przyzwoity”[5], o czymś świadczy.

Czy doczekamy się na polskich ekranach udanych adaptacji rodzimego fantasty albo w ogóle dobrych filmów SF? Tego nie wiem. Ale nadzieją napawają sukcesy Pawła Pawlikowskiego (milion widzów Zimnej wojny w 2018 roku), co pokazuje, że Polacy lubią kino autorskie i cenią sobie jakość. Może w końcu coś się zmieni na tym naszym komediowo-romantyczno-sensacyjnym rynku kina.

*

Piotr Szulkin zmarł 3 sierpnia zeszłego roku. Odszedł tak, jak chciał – „cicho, bez awantur. Tak, żeby nikt nie zauważył”[6].

Mam jednak nadzieję, że jego dzieła nie podzielą losu autora i zacznie się o nich głośniej mówić. Bo kryją wiele ciekawych i aktualnych treści. Liczę też na to, że znajdą się twórcy, którzy podzielą zmysł estetyczny i hierarchię wartości Szulkina i wezmą naukę z doskonałego przykładu, jaki dał.

Jacek Karaczun

 

[1] Piotr Szulkin, Stanisław Lem, czyli o ludziach, „Gazeta Wyborcza”, 4 kwietnia 2006.

[2] Archiwum / Rozmowy „Przekroju” nr 2060 (49/1984), https://przekroj.pl/

[3]„Przekrój”, nr 31, 2012, https://www.rp.pl/artykul/921122-Piotr-Szulkin—wywiad-rzeka.html

[4] https://film.org.pl/a/lem-vs-film-ekranizacje-tworczosci-stanislawa-lema-97111/5/

[5] https://solaris.lem.pl/home/czytelnia/wywiady/319-swiety-spokoj

[6] https://ninateka.pl/film/piotr-szulkin-kwestionariusz-kultury

One Comment

  1. Hej, świetny tekst! Podobają mi się przemyślenia na temat fantastyki w ogóle i na temat kina gatunkowego, a do Szulkina czuję się bardzo zachęcony ^^

    PS Też mam ciepłe uczucia związane z „Eragonem”, chociaż nie odważyłbym się do niego wrócić po latach.

    PPS Wydaje mi się, że innym niezrealizowanym wyzwaniem z Lema jest podróż Ijona Tichego, podczas której spotyka siebie samego z różnych chwil tej samej podróży, tak żeby jej nie spłycić do serii gagów (chyba że już ktoś to nakręcił, w takim przypadku nic nie pisałem w tej kwestii).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *