Jako dziecko znajdowałem w domu moich dziadków rzeczy, których przeznaczenia nie byłem się w stanie domyślić. Opowieści dziadka lub babci ożywiały te przedmioty i nadawały im sens: na przykład mała blaszka z dziwnie wyżłobionym wnętrzem okazywała się żyletką, która służyła do golenia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio dotykałem opuszkiem palca żyletki, ale wciąż czuję jej giętkość i ostre krawędzie.
Gdy miałem siedem lat, goliłem nią dziadka, w co dzisiaj nikt mi nie wierzy, a dziadek tego nie potwierdzi, bo już nie żyje (zmarł niedługo później – na cukrzycę). Podobno wciąż produkuje się żyletki i niektórzy się nimi golą, ale nie mam wątpliwości, że dla przyszłych pokoleń będą one już tylko muzealną skamieliną. Takich rzeczy – zjawisk, zwyczajów i stanów świadomości – które za kilkadziesiąt lat staną się równie nieznaczące jak eksponat w gablocie, jest nieskończoność. Przypominam sobie kilka z nich.
CAŁOWANIE W RĘKĘ
Zwyczaj całowania kobiet w rękę na przywitanie powoli zanika. Uczono mnie jeszcze, że dobrze wychowany mężczyzna delikatnie ujmuje dłoń przedstawicielki płci przeciwnej między palec wskazujący i kciuk, schyla się jak Japończyk i tylko markuje pocałunek, muskając wargami powierzchnię skóry. Cham robi odwrotnie: chwyta za dłoń jak za pistolet, podnosi ją sobie do ust i całuje tak jak stułę po spowiedzi. Kiedyś zwyczaj całowania w rękę był na tyle częsty, że traktowałem go jako przejaw dorosłości: chłopiec nie mógłby tego zrobić.
Prawda jest taka, że tylko raz pocałowałem kobietę w rękę. Miałem dwanaście lat, kobieta była szefową mojej mamy i znała mnie od dziecka. Postanowiłem, że pokażę jej, jaki jestem dorosły. Oczywiście wszystko popsułem. Przed pocałunkiem jadłem ciastko, którego okruszek został mi na wardze. Ten okruszek wylądował po chwili na dłoni szefowej mojej mamy. Zauważyła go, ale z wrodzonej kultury udała, że go nie widzi i nie strzepnęła go przed moimi oczami. Do dzisiaj mam tę dłoń z okruszkiem przed oczami.
MIDY
Tak właśnie się mówiło: „MIDY”. To one, pliki z rozszerzeniem .midi, stanowiły muzykę na moim dysku twardym. Znajdowały się w dziale BONUSY na płycie CD dołączanej do czasopisma CD-ACTION i były wersjami melodyjnymi, zwykle kiepskiej jakości, popularnych przebojów typu Final Countdown. Miałem pokaźny folder z takimi utworami. W międzyczasie pojawiła się moda na ściąganie dzwonków na telefon, najpierw tylko w wersji monofonicznej. Chyba raz wysłałem smsa o skomplikowanej treści, ale nie pamiętam, na jaki utwór się zdecydowałem. Myślę, że mógł to być Scatman.
MODEM I SURFOWANIE
Dzisiaj nikt już nie określa ludzi, którzy regularnie korzystają z internetu, mianem „surferów” (to pojęcie zastąpili później „internauci”). Odkąd rodzice kupili mi modem, który podczas łączenia do sieci wydawał nieporównywalne z niczym dźwięki, odtąd chciałem „surfować”.
Tyle że nie wiedziałem, co konkretnie mam robić. Wszedłem na Onet, potem na Wirtualną Polskę, maili od nikogo nie dostawałem, więc ich nie sprawdzałem – zostawało gadu-gadu. Całe gimnazjum i liceum przesiedziałem na tym komunikatorze i większość sercowych dylematów z tamtych lat kojarzy mi się z dźwiękami dostępności i nowych wiadomości. Potem pojawiło się grono i kolejne portale społecznościowe, ale zanim to nastąpiło, przez dobrych kilka lat odczuwałem dysonans: w telewizji powtarzano, że internet zmienił świat nie do poznania i że jest oknem na świat, a ja najpierw przez piętnaście minut ładowałem stronę z newsami, następnie odwiedziłem modną wśród gimnazjalistów witrynę rotten.com, a potem już nie wiedziałem, co mam robić.
PISANIE LISTÓW
Jako dziesięciolatek pisałem listy do cioci, która mieszkała w Niemczech (ciocia musiała na nie odpisywać). Traktowałem to jak rytuał: dzień otrzymania korespondencji był świętem. Odpisywałem od razu, zawsze wieczorami i nigdy nie przekładałem tego na kolejny dzień. Wtedy na kopercie pisano „RFN”, a rozmowy telefoniczne były drogie. Przez telefon załatwiało się ważne sprawy, np. informowało się o czyichś narodzinach albo czyjejś śmierci, natomiast sprawy bieżące opisywano na dwukrotnie zaginanych kartkach A4 w kratkę. Nie mam tych listów, ale domyślam się, że opowiadałem, jakie dostałem oceny w szkole i co chciałbym pod choinkę. Ze dwa razy – na maszynie do pisania, żeby wyglądało poważniej – napisałem list do redakcji Kaczora Donalda, ale nie spotkałem się z odzewem.
Od tamtej pory nie pisałem listów, chociaż zdarza mi się wysyłać pocztówkę i myślę, że ten zwyczaj przetrwa. W książce Pauliny Wilk Znaki szczególne, reklamowanej jako manifest pokolenia współczesnych trzydziestolatków, przeczytałem, że trzydziestolatkowie wracają do sztuki pisania listów i kasują profile na portalach społecznościowych. Utrzymywanie pisemnej korespondencji byłoby dla mnie uciążliwe, ale przyznaję, że gdy ostatnio dostałem list, znów poczułem zapach święta.
LĘK O DANE OSOBOWE
Jakieś szesnaście lat temu, kiedy w domu pojawił się internet, sieć jawiła mi się jako pole minowe: każda nieznana strona internetowa była potencjalnie zawirusowana, a wirusy oznaczały brak dostępu do gier komputerowych. Ale przede wszystkim obawiałem się formularzy osobowych. Rodzice przestrzegali: niczego nigdy nie wypełniaj, nie podawaj żadnych danych, szczególnie adresu zamieszkania. Nie wiadomo, kto to wykorzysta i do czego. Byłem w pełni anonimowy: posługiwałem się pseudonimami, miałem założone konta tylko na tych portalach, które nie wymagały podawania prawdziwych danych, bo jeśli można było kłamać, to oczywiście kłamałem i wpisywałem losową ulicę z Sosnowca oraz zawyżony wiek.
Kłopoty pojawiły się, gdy zapragnąłem handlować na Allegro. Mój przedsiębiorczy kolega Michał S., kiedy mieliśmy po piętnaście lat, w tajemnicy przed rodzicami wyprzedał połowę pamiątek rodzinnych, w tym przedwojenne oficerki dziadka i srebra rodowe, a ja wciąż nie miałem konta, ponieważ trzeba było podać prawdziwe dane do wysyłki.
W końcu, w 2006 roku, również w tajemnicy przed rodzicami, przełamałem się i założyłem konto. Moment zatwierdzania formularza pamiętam jako inicjację: jednym kliknięciem myszki przeszedłem ze świata tradycyjnie nieufnych do świata nowocześnie odważnych. Dzisiaj mechanicznie wpisuję swoje dane osobowe na żądanie byle sklepiku internetowego, chociaż wciąż boję się korzystać z konta bankowego na telefonie.
MILICJANCI, TO ZNACZY POLICJANCI
Pamiętam, że był taki czas w Polsce, kiedy dorośli ludzie mówili o funkcjonariuszach publicznych „milicjanci, to znaczy policjanci”. Nie zauważyłem, żeby ktokolwiek wyrażał się o tej grupie społeczno-zawodowej inaczej: „Milicja mnie złapała, to znaczy policja”; „Panie milicjancie, to znaczy policjancie”, etc. Tym wypowiedziom towarzyszył porozumiewawczy uśmiech.
Łączyło się to z inną praktyką, mianowicie z łapówkami. Z tamtych czasów zapamiętałem sobie konkretną sumę: pięćdziesiąt złotych. Niebieski banknot załączano zwykle do prawa jazdy, bardziej wytrawni wsuwali go w kieszeń marynarki funkcjonariusza, drugą ręką poklepując go po ramieniu.
W dorosłym życiu planowałem naśladować te zwyczaje, ale zanim dorosłem, zaczęto w mediach mówić o pladze łapówkarstwa i korupcji, a nowoczesną twarzą Komendy Stołecznej Policji został Mariusz Sokołowski, z którym notabene miałem zajęcia na studiach z przedmiotu Rzecznik prasowy w świecie mediów. Nie wszyscy wiedzą, że Sokołowski ma status naukowy doktora – ja też nie wiedziałem i dlatego w moim indeksie (których też już, na warszawskiej polonistyce, nie ma) pan rzecznik sam sobie wpisał „dr” przed swoim nazwiskiem i spojrzał na mnie z przyganą.
KRADZIEŻE TELEFONÓW
Słabo, ale pamiętam czasy, kiedy nastolatkowie bali się chodzić po parku z telefonami komórkowymi wyciągniętymi z kieszeni, a przynajmniej nie po warszawskiej Woli po zmroku. Historie o kradzieżach i pobiciach były tak powszechne, że każdy miał swoją: iksowi zabrano portfel, ale telefonu już nie, igrek próbował uciec, ale go dogoniono i pobito, zet nieoczekiwanie stłukł swoich oprawców. Opowiadano sobie te wydarzenia z przejęciem, najlepiej w szatniach po wuefie. Ja słuchałem i milczałem, bo mnie jakoś nie okradali. Było oczywiste, że w końcu to nastąpi i oczekiwałem tego z narastającą trwogą, setki razy wyobrażając sobie możliwy przebieg. W węża grałem tylko na zamkniętych przestrzeniach, nigdy nie przyszłoby mi do głowy paradować z czarnym, ogromnym panasonikiem po osiedlu (zarejestrowanym w sieci ERA, która konkurowała wtedy z PLUSEM I IDEĄ; ERA była pierwsza). Chętnie zresztą nie zabierałem telefonu ze sobą, bo dzięki temu miałem wymówkę, że spóźniłem się pięć godzin do domu. „Nie miałem telefonu”.
NAGRYWANIE NA KASETY WIDEO (Z TELEWIZJI)
Trudno mi sobie wyobrazić, żebym dzisiaj cokolwiek nagrywał z telewizji, a tym bardziej na kasetę VHS. Kiedyś robiłem to często, ponieważ było to technicznie proste. Wystarczyło włączyć telewizor, wybrać START na magnetowidzie, wsunąć kasetę do wnętrza rejestratora (jako kilkulatek bardzo lubiłem to robić, chętnie wkładałem tam też palce) i wcisnąć czerwony przycisk z napisem RECORD. Kaseta na nagranie nie musiała być czysta, więc gdy takich nie miałem, nagrywałem na kasetach już zapisanych, przez co straciłem kilka pamiątkowych zapisów wideo.
Z technologią VHS wiąże się pierwszy chytry podstęp, którego dopuściłem się jako dziesięciolatek. Zależało mi na obejrzeniu filmu Paula Verhoevena pod tytułem Nagi instynkt, niestety rodzice mi tego zabronili. Kiedy film znów miał pojawić się w telewizji, zaproponowałem, byśmy wspólnie obejrzeli jakiś dokument wyświetlany równolegle na innym kanale. Rodzice byli zdziwieni i zadowoleni. Nie przypuszczali, że zrobię to, co rzeczywiście zrobiłem – skorzystam z faktu, że w innym pokoju mieliśmy drugi telewizor. Tuż po Wiadomościach niepostrzeżenie go włączyłem, gasząc światło w pokoju i wyciszając dźwięk. Na magnetowidzie triumfalnie wcisnąłem RECORD. Żadne słowa nie opiszą tego, jakie emocje przeżywałem podczas oglądania z rodzicami dokumentu, który zupełnie mnie nie obchodził („Oby nie zajrzeli, oby tylko nie zauważyli”). Na szczęście nie mam bogatej mimiki twarzy i ani mama, ani tata nie spostrzegli, że coś jest nie tak. Pierwszy raz w życiu, jako hochsztapler, zatriumfowałem.
***
Lista wspomnień mogłaby się ciągnąć, przerywam ją arbitralnie. W ramach podsumowania stawiam roboczą tezę: istnieją dwa rodzaje wspomnień: potrzebne i przyjemne. Nie wiem z całą pewnością, które są potrzebne, ale bez wahania potrafię wskazać te ostatnie – z pamięci najprzyjemniej wyciąga się to, co nieważne.
Artur Hellich
Zobacz także: