Niewinni Czarodzieje. Magazyn

Pochwała eufemizmu – cztery przykłady z rzędu

źródło: wikipedia.pl

Żyjemy w czasach dosadności. Panuje przekonanie, że o rzeczywistości należy mówić wprost, najlepiej w krótkich żołnierskich słowach. Tego, kto nazywa rzeczy po imieniu, uznaje się za autentycznego i bliskiego prawdy, za lepszego mówcę czy pisarza. My tak nie uważamy.

Zamiast gloryfikacji języka dobitnego i przezroczystego jak łza, proponujemy kanon niedomówień, wyrażeń lekkich i aluzji. Mówienie wprost wcale nie przybliża do rzeczy, ma natomiast liczne wady. W starożytnej grece euphēmismós znaczyło ‘dobrze mówić’ – dobrze o kimś (o czymś), ale i dobrze w ogóle. Rzut oka na historię literatury światowej pokazuje, że eufemizmy stosowali najlepsi pisarze. Ci, którzy nie stosowali, też mieli stawiane pomniki, ale dziś na ich grobach nie zawsze płoną znicze.

Każdy potrafi być dosadnym, dobitnym, ekspresywnym. Człowiek zyskuje wtedy iluzję swobody, silnej manifestacji swojego „ja”, gdziekolwiek sobie życzy. Tymczasem eufemizm to bariera, którą ktoś sam sobie narzuca – i porusza w wyznaczonym przez siebie obszarze. Celnie powiedział Friedrich Schlegel, że poecie najlepiej robią ograniczenia, bo wtedy może się wykazać inwencją. Dobry eufemizm zawsze wiąże się z inwencją, a inwencja to synonim najlepszej sztuki.

a. Rokokowy Mickiewicz, czyli wiersz eufemizm

A gdy noc ciemne rozepnie zasłony

I szklannym światłem błysną kamienice,

Młodzież, dzień kończąc wesoło spędzony,

Tysiączną sanią szlifuje ulice.

(Adam Mickiewicz, Zima miejska)

Cały wiersz Mickiewicza jest eufemizmem i pod płaszczem „wiersza sezonowego” poeta ukazał zabawę wileńskiego towarzystwa studenckiego. Oczywiście można przeczytać Zimę miejską tak, jakby była opisem zimy w Wilnie, ale naszym zdaniem warto zdeszyfrować Mickiewiczowskie techniki eufemistyczne. Na pewno nie może chodzić o kolejny klasycystyczny opis pory roku. Gdyby Zima miejska była n-tym wierszem na temat zimy, Mickiewicz byłby jednym z wielu Koźmianów.

W tej strofie eufemistyczne inklinacje poety widać już w udawanej pozycji bezstronnego obserwatora, który z dystansu patrzy na młodzież jadącą saniami. Skądinąd wiadomo, że w 1818 roku Mickiewicz nie był taki stary (dwadzieścia lat), możemy się więc domyślać, że w dyskretny sposób mówił także o sobie jako jednym z bohaterów wiersza. Nazwanie siebie i grupy przyjaciół „młodzieżą” zbija ewentualny zarzut krytyka moralisty, że Mickiewicz opisał własną imprezę, w której (zob. poprzednie strofy Zimy miejskiej) pojawiają się pochwały doczesnych przyjemności. Poeta gorszy od Mickiewicza napisałby po prostu o sobie. Wówczas jedni wzruszyliby wtedy ramionami, drudzy (moraliści) mieliby za złe. Eufemista stosuje natomiast chwyt totum pro parte, wskutek czego czytelnik może powiedzieć najwyżej: cóż, taką mamy młodzież.

Imprezy nie trzeba nazywać imprezą, był to po prostu „dzień wesoło spędzony”. „Wesołego dnia” nikomu nie można odmówić. Powrotu do domu, który w rzeczywistości mógł wyglądać różnie (jedni wychodzą wcześniej, drudzy później, jedni mieszkają tu, drudzy tam), również nie trzeba nazywać po imieniu. Zamiast opisu wieczornych, a zapewne późnonocnych przygód (prasa wileńska z 1818 roku donosiła o przykrych zdarzeniach po zachodzie słońca), czytelnik dostaje informacje, że młodzież „tysiączną sanią szlifuje ulice”. Sprawia to wrażenie, jakby działo się coś wzniosłego i pięknego: młodzież zgodnie wróci do domów, ulice nabiorą błysku, a „tysiączna sań” poleci do krainy baśni tysiąca i jednej nocy.

b. Pisarz, którego cała twórczość jest eufemizmem

Tak więc dygnitarz zszedłszy ze schodów siadł do sanek i rzucił stangretowi: „Do pani Karoliny”, sam zaś, zatuliwszy się błogo w ciepły szynel, pogrążył się w tym rozkosznym nastroju, nad który trudno wymyślić coś bardziej rozkosznego dla Rosjanina: polega on na tym, ze człowiek sam o niczym nie myśli, a tymczasem myślunki same włażą mu do głowy, jeden przyjemniejszy od drugiego (…).

(Nikołaj Gogol, „Płaszcz” [„Szynel”])

W tym pozornie zwykłym opisie wsiadania do sanek i pierwszych chwil podróży zwraca uwagę jedno sformułowanie. Ta fraza-klucz to „rozkoszny nastrój”, nad który dla Rosjanina nie ma nic „bardziej rozkosznego”. Skoro rozkoszny jest cały „nastrój”, to znaczy, że mówimy o jakimś stanie, w który dygnitarz się wprawił. Informuje o tym wcześniejszy passus opowiadania: wypił „ze dwie szklanki szampana, który jak wiadomo jest środkiem nieźle działającym w sensie rozweselenia”. Gdyby Gogol napisał wprost, że podpity dygnitarz jedzie zdradzić żonę, wyszłaby nowelka na miarę średniego pisarza drugiej połowy XIX wieku albo lichy reportaż. Nie chcielibyśmy tego czytać.

Gogol jest wielkim eufemistą, ale nie dlatego, że opowiada okrężnie o nieciekawych sytuacjach, ale przede wszystkim z tego powodu, że przy okazji, mimochodem, mówi coś sympatycznie uniwersalnego. Faktycznie tak jest, że po dwóch szklankach szampana człowiek o niczym nie myśli, tylko myślunki same wchodzą mu do głowy. Relacjonując losy dygnitarza jednego z wielu, Gogol kapitalnie opisuje stan, w którym znajdują się ludzie, kończąc dzień wesoło spędzony.

c. Sprawozdanie eufemisty, czyli Janusz Sławiński przed sesją zimową

Do większego zespolenia grupy przyczynił się – poza wspólną nauką – wspólny udział w pracy zespołu artystycznego. Zespół ten, a przede wszystkim chór – ma za sobą poważne osiągnięcia zarówno na terenie Uniwersytetu jak i w pracy agitacyjnej na wsi. Wyjeżdżaliśmy już niejednokrotnie w teren z programem artystycznym, co pomogło nam na bliższe wzajemne poznanie się. Zawiązały się wśród nas nici serdecznej przyjaźni.

(Janusz Sławiński, Przegląd naszych sił przed sesją zimową, „Sztandar Młodych” 1954, nr 3)

To fragment sprawozdania prasowego, które zamieścił przyszły teoretyk literatury, Janusz Sławiński, wówczas dwudziestoletni student polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jeśli pada pytanie o przegląd sił przed sesją zimową, to odpowiedź młodego Sławińskiego wydaje się wymijająca – do czego jako eufemista ma prawo. W przywołanych zdaniach widać wyraźną chęć wykazania jak najlepszych wyników grupy przygotowującej się do sesji. Wyczuwamy także wolę zapewnienia, że wszystko idzie w dobrym kierunku, ale jednocześnie trudno nie dostrzec, że autor podaje jak najmniej precyzyjnych informacji.

Tekst Sławińskiego świadczy, że wybitny eufemista potrafi jednocześnie mówić wyczerpująco, ale nic nie powiedzieć. Z retorycznego punktu widzenia wygląda to tak, że informacja o każdej czynności grupy podniesiona jest na wyższe piętro ogólności (wedle zasady raczej pies niż owczarek nizinny, raczej zwierzę niż pies). Pojawia się tu „zespół artystyczny”, który sprawia wrażenie pseudonimu dla jakiegoś towarzystwa bliżej nieokreślonych osób. Z relacji wynika, że podczas wycieczki ktoś śpiewał, ale nie wiadomo dokładnie kto i o czym. Zamiast tego pada enigmatyczna wzmianka o chórze, który ma w dodatku „poważne osiągnięcia”. Nie wiemy, czy chodzi o występy za granicą, czy też śpiewanie przy ognisku można podciągnąć pod tę formułę. Równie ogólnikowo brzmi wyrażenie „program artystyczny”. W ten sposób można przecież nazwać dowolną aktywność, która wypełnia nam czas wolny. Na pewno zaś taką, która umożliwia „bliższe wzajemne poznanie się”. Sprawozdanie z „przeglądu sił przed sesją zimową” sugeruje również, że przed wycieczką członkowie grupy, wspólnie z „zespołem artystycznym”, wyjeżdżali w teren z ambitnymi planami (choć nie do końca wiadomo jakimi), ale wracali z terenu jako serdeczni przyjaciele.

Kluczową informację („poza wspólną nauką”) eufemista zawarł tylko jako wtrącenie.

d. Najlepszy eufemizm na świecie

Dr. Dre is the name, I’m ahead of my game
Still, puffing my leafs, still with the beats
Still not loving police (Uh huh)

Still rock my khakis with a cuff and a crease
Still got love for the streets, repping 213
Still the beat bangs, still doing my thang
Since I left, ain’t too much changed, still

(Dr. Dre, Still)

Pierwsze wersy tej strofy możemy tylko przyjąć do wiadomości: „Dr. Dre ist the name, I’m ahead of my game”. Nie dowiedlibyśmy, że jest inaczej. Następnie pojawia się słynna anaforyczna konstrukcja („Still…”). W każdym z tych zdań dobrze rozpoznajemy charakter Dr. Dre („Still got love for the streets” etc.), a cała piosenka potwierdza nasze przekonania, także stereotypy, dotyczące amerykańskiego rapu z przełomu wieków. Rzecz w tym, że w tym wyliczeniu pojawia się jedno, które nie pasuje do reszty. Eufemizm to oczywiście „Still not loving police”, wtopiony w inne mocne wersy. Artyzm tego zabiegu polega na tym, że to wprawdzie tylko jeden z kilkudziesięciu wersów utworu, ale właśnie ten – jako kontrapunkt dla pozostałych – najbardziej zostaje w głowie i świdruje pamięć. Dajemy głowę, że nie tylko my z całej piosenki najlepiej pamiętamy „Still not loving police”.

Siła eufemizmu po części bierze się z zaskoczenia. Raperzy nie mają skłonności do mówienia eufemistycznego, do owijania w bawełnę i otaczania myśli woalem. Stawiają na siłę przekazu i na porządku dziennym są u nich wulgaryzmy. Gdyby jednak Dr. Dre – jak wszyscy przed nim – obrzucił policję epitetem, nikt by nie zwrócił na niego uwagi. Raper pewnie to przeczuwał: przekleństwa pod adresem stróżów prawa już się tak osłuchały, że wstyd powtarzać. Majstersztykiem było więc odwrócenie monety: zamiana wulgaryzmu na eufemizm, czego po Dr. Dre nikt się nie spodziewał. Słowo „still” sugeruje, że Dr. Dre w zasadzie mógłby już zacząć kochać policję, ale to jeszcze nie jest ten moment. W dziwny sposób w tekście rapera zamajaczył wątek miłości między policją a amerykańskimi raperami. Policją, która nazwana jest po prostu policją, jakby wszystkie pretensje na chwile zniknęły. „Still” oznacza, że w przyszłości może być różnie, ale na razie jest jak jest.

Artur Hellich, Tomasz Jędrzejewski

 

Zobacz także: 

O co chodzi w „Zimie miejskiej” Mickiewicza?

Tam, gdzie ironia splata się z nostalgią

Wstyd filologii polskiej (i jak się go pozbyć)

Exit mobile version