W literaturze jak na wydziale

Strigel_1506-detail

„Jedni piszą, drudzy mówią”, przyznała kiedyś pewna ważna postać na warszawskiej polonistyce; „róbcie swoje, a czasem można spróbować się przełamać”, dodała w skrócie. Ta tajemnicza w gruncie rzeczy konkluzja nie dotyczy wszystkich: zdarzają się ci bardziej wszechstronni – zwykle są to co wybitniejsi prowadzący, co wybitniejsi pisarze, czasem najwybitniejsi ze studentów. Można przypuścić, że piszę ten tekst, bo jedno mi nie wychodzi. Można również przypuścić, że jeśli go piszę, to opowiadam się właśnie po stronie pisania. To ciekawa strategia, więc przypuśćmy.

Nie każdy polonista i nie każdy student musi się wysilać. Niektórzy to, co chcieliby zaznaczyć, wypowiadają sprawnie i konkretnie, bez zastanowienia, ale i bez zająknięcia, często mówią długo i nie brakuje im kontekstów, przykładów, anegdot oraz przypowieści. Zazwyczaj opowiadają z pewnym wrodzonym smakiem, ba – z finezją, ale tym retorycznym chwytom nierzadko brakuje sensu. Przywołam zajęcia z literatury dwudziestolecia: czwarty rok i piątkowe popołudnie, główny punkt programu: Zazdrość i medycyna, Choromański. Książka według jednego studenta jest „wątpliwa pod kątem psychologicznym”, bo gdy mężczyzna zdradza kobietę, to fizjologia (?) jakoś tę zawiłość uzasadnia, ale kobieta powinna być już z natury wierna. Przykład jeden z wielu. Pewne wpadki, czasem prawdziwe zderzenia ze ścianą, zdarzają się każdemu. Dostrzegam jednak subtelną różnicę między pomyłką przypłaconą rumieńcem wstydu a wyważaniem otwartych drzwi, kłótnią o problemy nie tyle niemożliwe, co z grubsza niepotrzebne.

Ale studenci są, jak wiadomo, różni, w końcu styl to człowiek. Podzieliłabym ich, oczywiście generalizując, na cztery główne grupy, za kryterium uznając związek między ich rzeczywistą wiedzą (lepiej: inspirującym pomysłem) a tak zwaną aktywnością na zajęciach. Do pierwszej grupy zaliczyłabym tych, którzy jednocześnie pobudzają do myślenia i do dyskusji, którzy jak z rękawa sypią odniesieniami do mądrych ludzi i, zdawałoby się, jeszcze mądrzejszych książek, którzy wśród innych studentów budzą postrach, ale i szacunek. Po pięciu latach zwykle robią doktorat, a na korytarzu wskazuje się ich palcem i ścisza się głos, gdy porusza się tematy błahe i nieliterackie. Drudzy to ci od dyskusji o Choromańskim: tu nie muszę dodawać zbyt wiele, tym zwykle zajmują się oni. Do grupy trzeciej zaliczają się studenci przypominający (bez obrazy, ale i bez ceregieli) paprotki – w sali pełnią funkcję raczej estetyczną. Od Derridy bardziej ciekawi ich, który to już kurant wybija na kampusie (może i dobrze). Z wdziękiem kopisty przenoszą zapis z tablicy na strony własnych notatników. Często, choć nie jest to reguła, marzy im się praca w mediach. Czwarta grupa wydaje się najmniej oczywista. Czasem milczą, patrzą w okno, posyłając spojrzenie na deszcz, śnieg lub na kwitnące kasztany, czasem rzucą zdanie, dwa, cztery – tyle. W jednej uwadze na dziesięć zdarzy im się roznamiętnić, jakby tylko po to, by po chwili się tego wstydzić. Można by ode mnie oczekiwać, że chcę ich szczególnie wyróżnić, wskazać na powierzchowne podobieństwo do paprotek, a zarazem na towarzyszącą temu doktorancką głębię. Można by założyć, że według mnie to oni piszą z trzewi i to oni dokopują się do serca wierszy w pracach rocznych. Oczywiście to się zdarza, tak jak zdarza się kursowiczom z pierwszej grupy, „grupy śmierci”. Tych ostatnich przywołuję jednak przede wszystkim dlatego, że zauważam wśród nich to, co fascynuje w literaturze, co mnie czaruje w sposób najbardziej niewinny z możliwych.

Pisarzom, wydawałoby się, jest łatwiej. Mickiewicz i pisał, i mówił (ach, jak on mówił). Słowacki, gdy przemawiał, ponoć (powtórzę: ponoć) nie zachwycał: wyobraźmy sobie, że odpowiadał bez refleksu, kwieciście, ale „bez wiary i miłości”, jedynie z „duszą szatańską”. Porządny wieszcz powinien porywać każdym zdaniem, wprawiać w gorączkę, ożywiać i zapalać: brat Adam pod tym względem „miał warunki”. Ale dobry, lepiej – osobliwy pisarz i dobry mówca to być może ten, który wyprowadza nas jedno stąpnięcie dalej – poza cezurę własnego pisania i poza granice samego mówienia – choć sam przy tym jedynie znacząco się uśmiecha. Nie potakuje ani nie zaprzecza. Milknie bez uprzedzenia, po czym zapala się od nowa, równie, a może i bardziej niespodziewanie. Wrze i gaśnie: rozpłomienia się na pewien impuls, na pojedyncze wspomnienie, na jeden gest; kończy na jedną myśl, na pół myśli. Poczyńmy jednak pewne rozróżnienie: dobra pisarka i dobra mówczyni to ponoć taka (za Cixous), której głos się rozlewa, która niweluje, niech będzie, granice nakładane jej przez, niech będzie, dyskurs. Spytam: czemu mężczyzna ma rzucać porozumiewawcze spojrzenia, czemu wolno mu pozostać półmilczącym Mrożkiem, podczas gdy kobieta jest kawałkiem mięsa nawet we własnej mowie? Cixous powie, że to blokada narzucana nam przez ograniczenia biologicznej płci. Ja powiem, że owszem, więcej znam wylewnych kobiet niż wylewnych mężczyzn. Dodam jedynie, że na jednego polonistę przypada w przybliżeniu trzydzieści polonistek, więc o takie spostrzeżenia nietrudno.

W literaturze, jak na wydziale, znajdę postaci zawieszone w półgłosie, tam również pojawią się głosy niedopowiedziane. Nie mówią, co nie znaczy, że milczą. Może to nadużycie, a może osobista słabość, ale gdyby nie półgłos i gdyby nie mrugnięcia okiem, literatura byłaby dla mnie w znacznej mierze bądź to pastelowa, bądź pretensjonalna. Pewnie łatwiej przycichnąć podczas jednej z rozmów, czasem większej oracji. Trudniej igrać z drugą stroną na papierze, trudniej dowieść, jak różne są sposoby komunikacji albo po prostu jej braku. Każdy może zbyć kogoś milczeniem, każdy może kogoś przegadać, ale chyba nie każdy może zostać pisarzem. Nie każdy napisze wiersz, który mówi i nie każdy napisze książkę, w której z premedytacją coś przemilczy. To jakby droga pomiędzy i zarazem dokoła. Teksty mogą mówić wprost, mogą nawet krzyczeć, ale te, które uwodzą, w pewnych chwilach co najwyżej szepczą. Malczewski w „Marii” pozostawia nam wzrok skierowany w step, spojrzenie osadzone wszędzie, a mimo to nikt nie czuje, że pisarz coś przed nim zataił, że należałoby dorzucić dwuwers czy nową pieśń – „I cicho (…)” wystarczy. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie słowa, które mogłyby pojawić się w codziennych rozmowach i tak po prostu je kończyć – nie inaczej widzę literaturę.

Nic dziwnego, że trzy pozostałe grupy studentów również znajdą swoje odpowiedniki literackie. Gdy wspomniałam o lekturze pastelowej, miałam na myśli, rzecz jasna, niesławne paprotki. Jeśli na zajęciach padnie nieśmiertelne pytanie: „Jak podobała się państwu książka?”, odpowiedzą na nie w kolorach różu i baby blue, podobnie sformułowałyby swoje myśli na kartce papieru. Ci mówiący dużo, ale wciąż bez ładu, w pisaniu raz są moralistami, raz dążą do najwyższego szczebla artystostwa, czasem jedno wplatają w drugie. Ostatni w kolejce – pilni dyskutanci – najczęściej piszą wybornie: nie szczędzą i przykładów, i osobliwych zwrotów: językowych zabaw przyjemnych i pożytecznych. Treściowo i stylistycznie trafiają w punkt. Tym, co wyróżniłoby pozostałych, dla mnie – niewinnych czarodziejów, byłaby gra w kontrapunkty przerywana ciszą. Może dlatego dokładnie tak wyglądają najciekawsze z rozmów.

Karolina Pastor

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *