Zapewne Malczewski. Zdaje się poeta

O Malczewskim niewiele potrzebujesz wiedzieć, bo masz Marię – to dosyć.

Józef Bohdan Zaleski

Mówić o Antonim Malczewskim to zarazem wątpić. Już Józef Ujejski żalił się, że nie sposób pisać o życiu autora Marii bez znaków zapytania.

Jeśli coś osobliwego wydarzyło się w jego życiu, należy wziąć to w nawias i obwarować słowami „może”, „prawdopodobnie” i „zapewne”. Co zrobić z opowieściami, w których wszystko nam „się zdaje”, a każdy ślad się zaciera (jeśli nawet nie zdążył zatrzeć go sam autor)? Co z Marią?

Ostatnie lata życia Malczewskiego Maria Dernałowicz opatrzyła wyrażeniem: „w matni”. Tam też – zdaje się – pozostawił on tych, którym sto stron jego kalendarium życia i twórczości nie wystarcza. W porównaniu do tej mizernej faktografii o samej Marii napisano całkiem sporo. Tu wreszcie można odemknąć postawiony przed chwilą nawias i zapytać, już bez historycznoliterackiej kokieterii, czy to sprawia, że Marię znamy doskonale, a jedynie Malczewski jest dla nas niezmiennie i dotkliwie niepojęty. Wątpię.

Wątpimy już od 1793 roku. Może Malczewski, może Malczeski – sam Antoni podpisywał się na dwa sposoby, choć w oficjalnych pismach wybierał tę pierwszą formę. Za nią też opowiadają się badacze. Być może urodził się w Kniahininie, lecz prawdopodobniejsza zdaje się Warszawa – tam jego matka urodziła pozostałe dzieci. August Bielowski, pierwszy biograf Malcze(w)skiego, podał, że pisarz wziął niegdyś w dzierżawę wioskę Chrynów. Po pięciu latach dodał do tej informacji słówko „podobno”, a po kolejnych pięciu zmienił wariant ortograficzny nazwy na Hrynów. To nie koniec: gdy młody Antoni podróżował po Europie, zahaczył o Niemcy, Szwajcarię, Włochy i Francję, ale trudno mówić o konkretnych miejscowościach. Najpewniejsze zdają się Genewa oraz miasta włoskie: Neapol, Florencja, Wenecja[1] i Bolonia[2], wreszcie – „Szamuni”. Powiada się, że mógł również wybyć do Anglii, mówi się o Rzymie[3], ale – jak zwykle – tego nie wiemy.

Nie wymieniam tych wątpliwości, by zilustrować problem badawczy – nic bardziej mylnego. Kieruję raczej w przestrzeń pytanie, co pewne informacje zmieniłyby w naszym postrzeganiu i samego Malczewskiego, i dzieła jego życia – fenomenalnej przecież Marii. Nie podśmiewam się z roli zbieracza (i to zbieracza jakiegokolwiek – od Zoriana wędrującego w poszukiwaniu ludowych pieśni, aż po tych, którzy skrzętnie postanowili zabezpieczyć każdy ślad po Malczewskim) – zdaje się ona niesłychanie ważna i bez tego trudno by było o Antonim rozmawiać. Nie potrafię jednak oprzeć się wrażeniu, że jego historia nie na tym polega, by poznać ją do końca. Dajmy na to, że dociekniemy, które z zachodnioeuropejskich muzeów zwiedził podczas swego (w znacznej mierze turystycznego) grand touru, niech użyję tego słowa, poeta. Pełna lista lektur, które czytał, oraz spis obrazów, które udało mu się zobaczyć, nie wyjaśni ani złożoności Marii, ani nawet uwikłania jego życia. Może i Malczewski był w Wenecji, powiedzmy nawet, że był tam na pewno, załóżmy wreszcie, że gdyby nie wenecki karnawał, kilka lat później nie napisałby o maskach. Ale czy tego właśnie chcemy się dowiedzieć?

Jeśli osią jego przeszłości były „piękne panie i wojna” (za Dernałowicz), łatwo przypuszczać, że przynajmniej od tego pierwszego podczas podróży nie odstąpił. Owszem, wiele zdążył ujrzeć i nie pozostało to bez znaczenia również w kontekście Marii, ale jeśli pewne doświadczenia czy myśli uznał za szczególnie ważne, dał o tym znać w przypisach: wspomina o bolońskim obrazie Rafaela, mówi o wyprawie na Mont Blanc, cytuje Byrona i Shakespeare’a, dzieli się swoim zainteresowaniem kulturą turecką, nawiązuje do Niemcewicza (jemu w końcu dedykuje powieść). Wybrał to, co go określiło i czego nie musiał żałować (Marię postanowił wydać – i to za pożyczone pieniądze, tymczasem Zdarzenia prawdziwego, historii swoich przygód z panią Rucińską, raczej się wstydził). Sam zdecydował, co chce po sobie pozostawić. Wszystkie jego listy (wraz z opisem zdobycia szczytu Mont Blanc) są rzeczowe. Nie jest to ani Mickiewicz, ani Słowacki – liryczni lub żartujący, a czasem jedno i drugie:

Urwałem w górach gałązkę pieprzu, ażeby potem powiedzieć na Litwie, że mię los zapędził tam, gdzie pieprz rośnie. (Mickiewicz)

Z okien moich mam ładny widok na St. Maria Novella i lubię patrzeć na ten kościół, zwłaszcza kiedy wieczorem oświeca go księżyc. Ulubionym także moim księżycowym spacerem jest jeden bok katedralnego kościoła. Nieraz marzę sobie, że tak chodził po tych kamieniach zamyślony Dante. Wyznam ci jednak droga, że mi często dystrakcją sprawują zgrabne i ładne florentynki – nigdzie podobnych figurek nie widziałem i wybrałbym łatwo sto dziewczątek, w które, żeby mi Bóg tylko pozwolił włożyć duszę podług mego upodobania, to w każdej ze stu mógłbym się dziś zakochać szalenie. Takie jak są, przyciągają moje oczy, ale nie serce. (Słowacki)

Dla kontrastu Malczeski:

Chcesz mieć WPan opis mojej podróży do Szamuni (Chammouni). Ożywiony miłością swojego kraju i śledząc gorliwie wszystko, co tylko może być pożytecznym dla ludzi, ciekawy jesteś szczegółów mojej drogi, ponieważ sądzisz, że i drobne nawet rzeczy niekiedy interesować mogą.

O wiele bardziej liryczne są chyba przypisy Marii. Ale wówczas Antoni jest już poetą.

Przed Marią zajęty awanturnictwem, zbyt mocno zaaferowany życiem, a w większym skrócie wspomnianymi już: wojną i pięknymi kobietami (z naciskiem na kobiety) – to Malczewski w pełnej krasie. Każdemu chyba przychodzi na myśl zdanie z „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” (1920, nr 349): „Co smutne, to fakt, że bardzo wysokim procentem szczęścia do kobiet cieszą się awanturnicy i mężczyźni bez zajęcia”. Antośko, bo tak go również zwano, to niekwestionowana gwiazda salonów swego czasu, pamiętajmy jednak, że salony były wówczas bardzo rozgwieżdżone. Jak na gwiazdę przystało, reagował na każdy impuls. Do wyzwania przyjaciela na pojedynek „zmusiła” go następująca sytuacja (warta przytoczenia w całości):

(…) wrócił major [Błędowski] późno w nocy w złym humorze do domu. Ledwie zasnął, przebudziło go czyjeś wnijście. Był to Malczewski, który jeszcze później i w jeszcze gorszym humorze wracał.

– Znowu od generałowej – przebąknął gniewny z przebudzenia major na wpół we śnie.

Malczewski zawrzał. Jak każdy młokos w ostrogach przeskoczył od razu wszystkie pośrednie ogniwa w łańcuchu upragnionej sprzeczki i stanął w lot u ostatniego jej celu, odzywając się zaperzony:

– Major mnie obrażasz!

Major obrócił się na drugą stronę i zaczął chrapać.

– Major nie słuchasz, co ja mówię! – krzyknął płonący zniewagą podporucznik – major śmiertelnie mnie obrażasz![4]

Wybuch gniewu przyniósł na Malczewskiego karę w postaci zgruchotanej w pojedynku kostki. Kostki, którą ponownie zmiażdżył mu koń – a „o [nim] jednym wspominano, że nikomu dosiąść się nie da”[5]. W drodze na alpejską iglicę pociągało go zaś to, że z tej strony nikt wówczas góry jeszcze nie zdobywał. Nie trzeba wiele o Antonim wiedzieć, by to, co czytamy, złożyło się na dość klarowny obraz postaci. Pozostaje pytanie, jak ktoś, kogo zuchwalstwo przypominało awanturników poprzedniej epoki, stworzył tak nowoczesne dzieło, dzieło „nie z Mickiewicza”.

Można spytać o jedno: czy brak pewnych informacji na temat Malczewskiego uniemożliwia pełną lekturę Marii? Nie jest to chyba powieść, do której musimy obłąkańczo szukać kontekstów, rozkopywać jeśli nie Rzym, to tym razem Florencję. I nie jest to powieść, którą można łatwo osadzić w przedpowstaniowej myśli o historii, w tym, jak o niej pisano. Owszem, nie jest taka, ale taką być może, bo sam czytelnik ma odbyć wraz z Marią pewną podróż, a nie uczyć się z niej i w tym Malczewski wydaje się najbardziej europejski z polskich romantyków. Kolejne pytanie: na pewno romantyk? Jeśli tylko zechcemy – oczywiście. Pozwolił nam na to sam Malczewski, nienazywający siebie nawet poetą. Być może to inna epoka, niezupełnie znana – musiałaby być jednak bardzo niejednoznaczna i wiele w sobie pomieścić.

Niektórych może bawić, że historycy literatury opierają czasem swoją myśl (a niekiedy całą teorię) jedynie na ubogich, zdawałoby się, fragmentach. Tymczasem trudno ująć więcej z życia, które z takich fragmentów się składało. Marii, choć zakończonej, nigdy nie przestanie się czytać na nowo (oraz od nowa), z samym Antonim jest już trochę inaczej. Bieńczyk kieruje do melancholików następujące słowa: „chyba nigdzie, przechodniu, Ci się nie spieszy, gdyż tego jednego – czasu – nigdy w twej smutnej włóczędze nie brakuje”[6]. I to mi wystarczy, bym mogła zrozumieć, czemu Maria powstała dopiero pod koniec życia Malczewskiego, a nie między jedną a drugą kobietą czy jedną a drugą wojną.

Karolina Pastor

Zobacz także:

 


[1]  Za Marią: „Czy znasz weneckie zapusty? / I w noc, i we dnie, / Wesołe, szalone, przednie”.

[2] Przypis 2. Marii: „(…) znajduje się [obraz św. Cecylii] w Bolonii i jest policzony przez znawców w rzędzie najsławniejszych Rafaela, a co do swego patetycznego wrażenia i mego widzi mi się, najpiękniejszy, jaki wydało malarstwo”.

[3]   Przypis 13. Marii podaje to w wątpliwość: „Mniej straszna w swym nieszczęściu, od wężów jedzona, / Wzór najsroższych męczarni – postać Laokoona.

Powszechnie wiadoma historia, a wielu z moich rodaków widziało sławny posąg, do którego stosuje się to przyrównanie.”

[4] M. Dernałowicz, Antoni Malczewski, Warszawa 1967, s. 70.

[5] Relacja T. Januszewskiego w „Dzienniku Literackim” z 1852 r., nr 3, s. 22.

[6] M. Bieńczyk, Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty, Warszawa 2012, s. 22.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *