Bez Dylana nie byłoby w popkulturze zaangażowanych pieśni. Bez niego trudno wyobrazić sobie pejzaż amerykańskiej kultury i muzyki XX wieku.
Sobota, początek kwietnia, 2:15 w nocy. Odtwarzam właśnie przepełnioną donkichotowską melancholią płytę Time out of mind (1997). Wsłuchuję się w tekst:
I’m going down the river
(…)
I been all around the world, boys
Now I’m trying to get to heaven before they close the door
(Trying to get to Heaven)
Kilkanaście minut później słyszę jedno z najpiękniejszych wyznań miłosnych Dylana:
When the evening shadows and the stars appear
And there is no one there to dry your tears
I could hold you for a million years
To make you feel my love
(Make you fell my love)
Wyłączam płytę przed godziną 4:00. Wiem, że nie musiałbym słuchać innych krążków. W tych kilku utworach zawarte zostało wszystko, co w twórczości Dylana kluczowe, a co zdecydowanie wykracza poza proste, zakorzenione w amerykańskim klimacie życiopisanie: miłość jako cel i sens, poczucie klęski, tułaczka i metafizyczny niepokój.
Tak to wygląda od kilku miesięcy – nocami namiętnie słucham Dylanowskich płyt. W ogóle zaczęło się wcześnie, bo już w połowie gimnazjum. Oczywiście z początku podobało mi się samo oryginalne brzmienie, dopiero z czasem zacząłem dostrzegać tekst (choć nawet teraz, mimo wielu lat nauki angielskiego, wciąż posiłkuję się tłumaczeniami zawodowców i nie jestem pewien, czy wszystko rozumiem). Od tamtej muzycznej inicjacji mija właśnie dziesięć lat, a ja zdążyłem niemal ukończyć studia filologiczne. Do końca nie potrafię powiedzieć, na czym polega fenomen Dylana. Wiem natomiast doskonale, że wszyscy muzycy, których później uwielbiałem (McCartney, Cave, Cohen, U2, Springsteen), czerpali z niego garściami.
Obrazy
Myślę o biografii tego amerykańskiego pieśniarza w sposób chaotyczny i fragmentaryczny. Przed oczami widzę jedynie migawki, w których mity mieszają się z prawdą.
Obraz pierwszy. Nastoletni Zimmerman przybywa do New Jersey – postanowił, że poświęci się karierze muzyka folkowego. Pierwsze kroki kieruje do szpitala, w którym leży Woody Guthrie. Podobno chorujący pieśniarz udziela mu swojego błogosławieństwa.
Obraz drugi. Rok 1963. Marsz na Waszyngton. Dwudziestodwuletni młodzieniec o nieco dziwnym głosie spokojnie wykonuje Only a Pawn in Their Game przed rzeszą protestujących. Pieśń ta opisuje zabójcę Medgara Eversa jako ofiarę systemu. Kilka chwil później Martin Luther King wygłasza słynne przemówienie zaczynające się od słów: „Miałem marzenie”.
Obraz trzeci. Newport Folk Festival, rok 1965. Dylan zmienia gitarę akustyczną na elektryczną i zaczyna prezentację utworów z najnowszej płyty. Z widowni słychać okrzyki: „Judasz!”, „Idź grać ze Stonesami!”. Mimo wzburzenia publiczności wykonawca nie przestaje grać. W stronę zespołu krzyczy: „Grajcie jeszcze głośniej!”.
Obraz czwarty. Scena z filmu Pat Garrett i Billy Kid Sama Peckinpaha. Zachód słońca gdzieś na malowniczym Dzikim Zachodzie. W tle łagodna muzyka. Strzały. Umierający mężczyzna zmierza w stronę rzeki. Siada na ziemi. Po chwili dobiega do niego załzawiona kobieta. Patrzą sobie w oczy. W tle słychać: Knock knock knocking on heaven’s door.
Obraz piąty. Bolonia, rok 1997. Całonocne czuwanie młodzieży z papieżem. Tłum wysłuchuje dwóch pieśni, w tym jednej złożonej z dziewięciu pytań retorycznych (m.in. „how many roads must a man walk down/ before you call him a man?”). Po występie Dylan podchodzi do Jana Pawła II. Swoje późniejsze myśli papież wywiedzie ze słów z Blowin’ in the wind.
Kilku Dylanów
Jerzy Jarniewicz ma rację, że nie ma jednego Boba Dylana, a ten, którego znamy pod tym nazwiskiem, Dylanem się nie urodził.
Właściwie trudno powiedzieć, który Dylan jest prawdziwy. Czy prawdziwy jest buntownik, z którym utożsamiała się część pokolenia moich dziadków? Ten, który śpiewał bezkompromisowe protest songi w połowie lat sześćdziesiątych?[1] Ten, który wprowadził elektryczność do muzyki folkowej? Gorliwy neofita chrześcijański? A może po prostu inteligent należący do kulturalnej elity – zdobywca Oscara, Pulitzera i Nobla?
Sam Dylan konsekwentnie unika zaszufladkowania. Do perfekcji opanował proces zmiany wizerunku (rewelacyjnie obrazuje to film I’m not there Todda Haynesa) i niespełnianie masowych oczekiwań. Po trzech genialnych płytach „elektrycznych” fani wpadli w konsternację: muzyk – w roku premiery Beatlesowskiego Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band – wydał krążek John Wesley Harding, który w warstwie tekstowej jest co prawda pełen alegorii, ale brzmieniowo demonstracyjnie ascetyczny, nagrany zaledwie w trzy dni.
Tegoroczny Noblista szybko zrozumiał, że bycie głosem pokolenia nie jest dla niego. Był zbyt inteligentny, żeby wejść w rolę proroka. Świadomie unikał powagi: w połowie lat sześćdziesiątych na pytanie dziennikarza o to, ilu jest podobnych piosenkarzy protestu, Dylan z kamienną twarzą odpowiadał: „Jest ich 136 albo 142…”.
Poeta i tułacz
Dla mnie Bob Dylan pozostaje przede wszystkim poetą i romantycznym tułaczem (nieprzypadkowo w jednej z pieśni słyszymy: „I’m lonesome hobo”).
Podstawowa kwestia: utwory te, jeśliby pozbawić je słów, wyraźnie słabną (choć i tu bywają wyjątki takie jak – w większości instrumentalny – krążek ze ścieżką do Pat Garrett i Billy Kid). Pozostanie człowiek niepozorny, wyposażony w gitarę lub harmonijkę, obdarzony jakąś charyzmą i nietypowym, pozornie odstraszającym głosem. Wybitny kompozytor, to prawda, ale przecież w muzyce rozgrywkowej mamy wielu geniuszy (Beatlesi brzmieniowo byli jednak bardziej pionierscy). To operowanie słowem uczyniło Dylana mistrzem dla kolejnych pokoleń muzyków, słuchaczy, znawców i wyznawców (do tej czwartej grupy zaliczam siebie samego).
Olbrzymią zasługą Dylana jest przeniesienie poetyckiego obrazowania na kanwę utworu rockowego (jego muzyka to nie tyle poezja śpiewana, ile jedyne w swoim rodzaju połączenie rocka, folku, bluesa i poezji właśnie). Jeśli uznać – w nawiązaniu do niedawnej debaty redaktorów Znaku – że „poezja to jest to coś do śpiewania”, Bob Dylan byłby tego współcześnie najwspanialszym przykładem. Jego twórczość – o czym mówiono jesienią za sprawą literackiego Nobla – przypomina o podstawach, które stale odchodzą w zapomnienie. Fundamentem wszelkiej poezji jest jej meliczny charakter; a podział na kulturę wysoką i niską został między innymi za sprawą Dylana ostatecznie zniesiony i trafił do lamusa.
Wszyscy dziś korzystają z dorobku Noblisty. Niektóre covery jego utworów są bardziej popularne niż oryginał (przykład Guns N’ Roses i Hendrixa). Sam Dylan także nie broni się przed zapożyczeniami od innych. W swojej twórczości korzysta z amerykańskiej tradycji ludowej, niewolniczych pieśni, starych bluesów, beatnikowskich odniesień (podobno Allen Ginsberg płakał ze wzruszenia, gdy po raz pierwszy usłyszał A hard rain’s a-gonna fall). Jego teksty przepełnione są literackimi i historycznymi postaciami – na ulicy Spustoszenia (Desolation Row) spotykają się ze sobą Ofelia, Casanova, Romeo, Kopciuszek; w śnie odwiedzają go Krzysztof Kolumb (Bob Dylan’s 115th dream) i święty Augustyn (I dreamed I saw St. Augustine). Jest też kilka kawałków, które w warstwie tekstowej przypominają luźny ciąg skojarzeń utrzymanych w szaleńczym rytmie kina drogi (It’s alright, Ma).
Nie jest prawdą, że Dylan to artysta równy i harmonijny. Druga połowa lat osiemdziesiątych była bodaj najgorszym artystycznie okresem jego kariery. Ale nawet wówczas powstawały prawdziwe perły (Brownsville Girl). Dodatkowo, jeśli uznać go za pieśniarza lirycznego, zdumiewa jego stylistyczna różnorodność. To bodaj jedyny autor, który potrafi wzruszyć, wykonując zarówno prosty tekst i melodię (Girl from the north country), jak i rozbudowaną, jedenastominutową balladę (Sad-Eyed Lady Of The Lowlands).
***
Dylan od lat unika jednoznacznych deklaracji: raz przyznaje, że nie uważa się za literata, innym razem stwierdza, że żyje i umrze jak poeta. Choć odebrał literackiego Nobla dopiero w marcu, na grudniową ceremonię wysłał list, w którym dziękował Akademii za laur i żartował, że werdykt ten jest kolejnym głosem w dyskusji o tym, czy jego twórczość to literatura.
Niedawno ukazał się jego nowy, trzypłytowy krążek zawierający tym razem amerykańskie szlagiery. Bob Dylan stale tworzy, nagrywa i koncertuje. Wie, że warunkiem wiecznej młodości jest ciągłe bycie w drodze. Bez stałego adresu.
Damian Jankowski
[1] Za ostatni „gniewny” utwór może jednak uchodzić piosenka sprzed zaledwie pięciu lat, Pay in Blood (2012).
Zobacz także: