Powiedzieć o "Ratując pana Banksa", że jest filmem disneyowskim, to trochę za mało. Należałoby go nazwać filmem metadisneyowskim, ponieważ Disney – zarówno jako osoba, jak i wytwórnia – opowiada w nim sam o sobie.
Jeśli kuszenie widzów do pójścia do kina za pomocą używania takich haseł jak „kontrowersyjny” czy „naprawdę ostry” było chwytem marketingowym – to bardzo udanym, jeśli obietnicą dla fanów ostrego porno – dość rozczarowującą.
Peter Jackson ugotował kiedyś zupę – na bazie książek J.R.R. Tolkiena – i podał ją w trzech turach, aby wydłużyć czas smakowania i nasycić po brzegi widownię siedzącą w kinowych fotelach.
Po seansie "Życia Adeli", czekając w kolejce do toalety, podsłuchiwałem rozmowy dotyczące obejrzanego właśnie filmu. Wyszło na to, że „za dużo scen seksu”, „że zbyt dosłowne”, „że po co tak długo” i wiele innych uwag w tym guście.