"Zabliźnione serca" to książka, jaką napisałby Max Blecher, gdyby chorował na gruźlicę kręgosłupa i spędził wiele lat w renomowanych sanatoriach. Co też się stało. Powieść rumuńskiego pisarza to rzecz o poszukiwaniu bliskości, afektów oraz nieustannym wyjaśnianiu i potwierdzaniu zasadności swojego życia. Życia, które konstytuowane jest przez cierpienie.
W deszczowej aurze, obok kościoła, młody człowiek zanurza się ciałem i umysłem w breję stworzoną z kałuż, drewnianych stateczków i błota, aspirującą do bycia jego prywatnym mikrokosmosem. Wśród liści i kałuż malec staje się władcą, demiurgiem, stwórcą, który nieustannie porusza materię, sam będąc, o ironio, także w ruchu.
Może to nic nowego pod słońcem (złośliwi powiedzą, że ironiczno-nostalgiczną perspektywę można odnaleźć wszędzie, np. w słowach „Polały się łzy me czyste, rzęsiste/ Na me dzieciństwo sielskie, anielskie…”). Może jednak warto tu mówić o pewnej tendencji.