W historii współczesnej literatury polskiej prawdziwym kotłem łączności i układów okazały się lata dziewięćdziesiąte, dzięki którym nad Wisłą na sile przybrały zupełnie nowe prądy. Fala fascynacji „zagranicą”, dotychczas odległa dla naszych rodaków, przyniosła ze sobą wiele olśnień, bubli, ale przede wszystkim niespodzianek. To właśnie wtedy w Polsce zadomowiła się na dobre twórczość niejakiego Williama Whartona.
Biały kwadrat, dwa niestarannie narysowane flamastrem psy (a może lisy). Uśmiechnięte błogo „usta” lewego, większego zwierzęcia, stają się zarazem okiem mniejszego. Po paru sekundach zauważamy, że ich ręce, na pozór splecione ze sobą w uścisku, są w zasadzie zrośnięte – że rysunek nie ma sensu, że postacie zamierają na ilustracji uchwycone w tanecznej pozie, że dryfują w kontekstualnej próżni dookoła. Że całość wygląda właściwie jak bazgroł z zeszytu.