Dystans w samotności kwarantanny czy lockdownu w dużym stopniu wyrwał nas z powszedniości, pozwalając nam odróżnić się od innych i wychwycić nas z tętnienia. Bycie Się przypomina bowiem kręcący się szybko kołowrotek, po którym biegniemy, wpatrzeni w jeden punkt. Powoli zapadamy się w nieokreśloność. Podobnie jak bohater Ślepnąc od świateł zostajemy oślepieni przez miastowe neony; jak bohaterowie albumów Taco Hemingwaya łatwo wikłamy się w sytuację, jaką jest miasto – pojmowane raczej nie ontycznie, a egzystencjalnie.
„Przeszłość skończy się wtedy, gdy zaczniemy o niej normalnie rozmawiać” – głosi napis nieznanego autorstwa na ścianie szczecińskiej OFF Mariny. Historia mojego miasta zaczęła się tuż po wojnie i to właśnie o tym okresie chciałabym porozmawiać. Dlaczego? Wciąż mam wrażenie, że coś o nim przemilczamy pomimo istnienia wielu opowieści na jego temat.
Na muzykę można natknąć się wszędzie. Przeklęta przez polemizujących z klasykami harmonia (na której – chcąc nie chcąc – muzyka niezaprzeczalnie się opiera), utożsamiana przez starożytnych z pięknem, współtworzy strukturę wielogłosowego dzieła muzycznego. Wiąże się przy tym ściśle z egzotycznie brzmiącym współbrzmieniem.
Zlepek kultur, mozaika sklecona z różnokolorowych odłamków, witraż w świątyni tolerancji i wielokulturowości, matrioszka, skrywająca w sobie mikro- i makrotożsamości. Kanada. To kraj, w którym nawet skrajnie nieprzystające do siebie elementy nie przejmują się faux pas, a Justin Trudeau mógłby zaprojektować kolekcję skarpetek pod nazwą Peace and Love.