Pisanie tekstów na osobiste tematy nieodmiennie wiąże się z frustracją. Nie chodzi tylko o przekazanie myśli drugiej osobie tak, żeby jak najlepiej je zrozumiała, ale też o uporządkowanie skłębionych myśli w głowie autora/autorki. Ograniczone możliwości języka sprawiają, że zawsze pozostaje ta dręcząca myśl „mogłem/mogłam zrobić to lepiej”, popychająca do szukania nowych środków wyrazu, a co za tym idzie – innego, szerszego spojrzenia na tę samą kwestię. Z napięcia między skomplikowaniem tematu a ograniczeniami w jego poruszaniu rodzi się blues.
Tracy Chapman zawsze była dziewczyną z Cleveland, nieważne z kim i gdzie grała. Pierwsze koncerty tuż po płytowym debiucie, występ na siedemdziesiątych urodzinach Nelsona Mandeli, duet z B.B. Kingiem – to wciąż ta sama protest singer, która zaczynała na studenckich wiecach i w uniwersyteckich kawiarniach, ujmująca słuchaczy bezpretensjonalnością tekstów. Utwory z jej debiutanckiego albumu nie straciły na sile, mimo że upłynęło trzydzieści lat od ich wydania.
Od kilku miesięcy ponownie nocami słucham Dylanowskich płyt. Do końca nie potrafię powiedzieć, na czym polega fenomen Dylana. Wiem natomiast, że wszyscy muzycy, których później uwielbiałem, czerpali z niego garściami.