Każdy polonista zna przynajmniej jedną książkę, która uwodzi go iluzją fikcji. I choć nie ma nic złego w chwilowym wyjściu poza literaturę, kłopot zaczyna się wtedy, kiedy ktoś stawia znak równości między mową autora a mową narratora, wiążąc tym samym interpretację tekstu z nazwiskiem jego twórcy.
Nawet najbardziej zatwardziały polonista boryka się czasem z pewną wątpliwością: dlaczego właściwie literatura? Czemu nie poszedłem na ekonomię/ nie zostałem operatorem wózka widłowego/ nie wyjechałem do Australii ratować misie koala? Po pięciu latach studiów polonistycznych postanowiłam stanąć przed lustrem i spróbować odpowiedzieć na to pytanie.
Są pisarze, którzy wypełniają swoje utwory istotną treścią niemal po brzegi. Są też tacy, u których to, co najważniejsze, kryje się wśród rzeczy błahych. Większość odbiorców literatury, nawet tych naiwnych, zdaje sobie sprawę, że dzieło literackie pisane prozą przeplecione jest dwiema nićmi. Pierwsza z nich funduje treść utworu. Druga zaś pełni funkcję spoiwa, składa się na elementy prawdopodobnie zbędne.
Kim jest się wobec nieprzeczytanej książki? Niezapisaną kartą, która wypełni się informacjami, wspomnieniami, tym wszystkim, co literatura robi z czytelnikiem?